Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/225

Ta strona została przepisana.

jeszcze bardziej przeraźhwy, pełen bólu krzyk... Znowu zaległa cisza jeszcze uśpionej, bezwładnej dżungli...
Starcy powrócili do wsi i oznajmili, aby nikt się nie odważał tego dnia iść nad potok, bo tam grasuje krwiożercza „morhomene uara“[1]... Istotnie, groźny ryk dochodził zdaleka od strony Segali.
Tegoż południa z poza lasu wypłynęły ciemno-szare obłoki, stłoczyły się i skupiły w czarną chmurę. Wkrótce zaczęły wypadać z niej ogniste węże i ryczeć — ryczeć tak, że aż woły padały na kolana i ukrywały głowy w trawie. Lunął deszcz... lał potokami, niosąc wyczerpanym polom płodność, wycieńczonemu bydłu — świeżą trawę, która odrazu wyjrzała z rozmokłej gleby, a zrozpaczonym ludziom — nadzieję i radość.
Cała wioska się cieszyła. Gdy ulewa na krótko ustała, wszyscy wylegli z chat, klaskali w dłonie, śpiewali, tańczyli huczny, wesoły tamtam.
Tylko jedna kobieta stała na uboczu, smutna i niespokojna. Była to żona wójta. Stała, co chwila zwracając wzrok w stronę Segali, i nadsłuchiwała.
Po chwili łzy zaczęły jej spływać z oczu. Lecz deszcz lunął nagle z nową silą, a przecież przysłowie murzyńskie mądrze mówi, że „nikt nie widzi łez nawet najlepszego przyjaciela podczas ulewy“...
To zestawienie dwu opowieści, słyszanych w różne czasy włóczęgi po ziemi afrykańskiej, spowodował „ryczący krokodyl“ z trzęsawiska koło Tumanea...
Tak ponure myśli o krwawej ofierze podniecała jeszcze bardziej ta okoliczność, że sami staliśmy się „krwawą ofiarą“, składaną moskitom i gryzącym muchom, rojącym się w błotnistych okolicach osady...

Znam ową plagę tajgi syberyjskiej i tundry północnej, lecz i ta afrykańska chmara krwiożerczych zbójów czegoś warta!

  1. Pantera, pożerająca ludzi i nosząca w sobie złego ducha.