Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/226

Ta strona została przepisana.

Ich atak zmusił nas nawet do nawiązania pokojowych, dyplomatycznych stosunków z ohydnemi pająkami, stonogami, tarantami i nietoperzami — wrogami latających nicponiów i bandytów.
Nie można było marzyć o śnie! Z trzęsawiska zalatywały tu do naszego domu coraz to nowe i bardziej liczne zastępy gryzących owadów. Byliśmy zmuszeni do ucieczki, gdyż nawet siatki nas nie broniły. Drobne muszki wślizgiwały się wszędzie i gryzły, gryzły bez litości i wytchnienia. Ubraliśmy się i wyszliśmy na werandę, gdzie świeży powiew chwilami odpędzał bandytów.
Północ już minęła. Przygasły ogniska i tylko żarzące się węgle rzucały czerwone błyski na ciemne, skulone postacie tragarzy. W oddali spała wieś murzyńska. Zrzadka odzywały się psy przeciągiem szczekaniem. Księżyc płynął majestatycznie, wylewając na ziemię kaskady zimnych, niebieskawych promieni. Jego martwe oblicze odbijało się w zwierciedle dalekiego jeziorka, tonącego w ramie czarnych trzcin. Dochodziły nas stamtąd głuche krzyki wodnego ptactwa.
Zdaleka płynęły na falach srebrnej ciszy inne odgłosy, ponure i groźne, a wtórowały im jękliwe zawodzenia. To plamisty władca dżungli, lampart, ucztował w niedostępnej kniei, a płochliwe szakale zwęszyły go i podawały sobie głosy od ostępu do ostępu.
Ze szmerem szybowały w mroku nietoperze i ptaki nocne. Śpiący na szczycie baobabu sęp zbudził się nagle i zakwilił żałośnie. Coś miotać się zaczęło na porośniętych suchą trawą zwałach kamiennych i z głośnym skowytem biegło dalej.
Basowym głosem zarechotały małpy od strony pola.
Niewidzialne istoty co chwila mąciły ciszę. Szmery, szelesty, zgrzyty i skrzypy rozlegały się na suchej ziemi, w zaroślach trawy i krzaków, z gęstwiny liści pomarańczowych, ze ścian, ze słomianej strzechy domu, z powietrza i z pod ziemi...