gnąć ich do wspólnej pracy nad tem, czego dotąd czarne, żółte i czerwone szczepy pojąć nie mogą.
Śród mąk ciała i ducha posuwali się jednak podróżnicy coraz dalej i dalej na północ.
Wkrótce pozostały już za nimi ostatnie, najniższe uskoki łańcucha górskiego. Karawana szła drogą, wyciętą w dżungli, zaczajonej i groźnej, czekającej na tę chwilę, gdy po pierwszej ulewie będzie mogła pochłonąć to nagie pasmo ziemi, niby bliznę po ranie, zadanej ręką człowieka-wroga.
Pewnego dnia przewodnik murzyn, mówiący trochę po francusku, wskazał na połyskującą w oddali wstęgę rzeki i zawołał:
— To Kuluntu! Teraz zaledwie dwa dni oddzielają nas od Jukunkun!
Istotnie, na schyłku drugiego dnia karawana zbliżać się zaczęła ku wielkiej osadzie. Państwo Richard już z daleka spostrzegli flagę narodową, powiewającą nad jednym z budynków, otoczonym wysokiemi, ciemnemi drzewami.
— Rezydencja! — objaśnił usłużny przewodnik, wskazując ręką trójbarwną flagę.
Pan Richard zamierzał wypytać murzyna o stan przyszłej swojej siedziby, lecz w tej chwili zjawił się na zakręcie drogi ogromny tłum mieszkańców osady z miejscowym królikiem i tłumaczem, murzynem-urzędnikiem, kroczącymi na czele. Zaczęły się powitania, a później śpiewy, tańce, klaskanie w dłonie, muzyka, ogłuszająca i przerażająca. W obłokach kurzu i w chaosie niespokojnie poruszających się ludzi, hałasu i szczekania psów, dotarł nareszcie nowy administrator do swojego domu.
— Niech ci tu będzie dobrze i szczęśliwie, Lucie! — zdążył tylko szepnąć do żony, gdyż tłumacz ciągnął go na werandę, gdzie ludność miała mu złożyć dary.
Po skończonej ceremonji kazał pan Richard tubylcom powracać do domów, zapowiedziawszy początek urzędowania na następny poranek, i wszedł do swej siedziby.
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/23
Ta strona została skorygowana.