Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/25

Ta strona została skorygowana.

Chora tegoż wieczoru zaczęła gorączkować, miotać się w malignie.
Pan Richard rozpoczął kurację żony.
Mieszkańcy miast europejskich nic nie wiedzą o życiu tych nosicieli „cywilizacji chrześcijańskiej“ i „kultury europejskiej“ w kolonjach afrykańskich! Nic! A tymczasem pędzą oni tutaj na tej wrogiej ziemi, we wrogim, zabójczym klimacie życie, godne podziwu i głębokiego współczucia.
Komendant Jukunkuna, pan Richard, był jednym z wielu takich „kulturtregerów“. Był, a przynajmniej musiał być tu wszystkiem. Był on sędzią, a sądził nietylko podług prawa francuskiego, lecz i podług kanonów Islamu, podług prawa obyczajowego otaczających go murzynów z plemion Badiaranke, Bassari, Konjagi, Tiape, Fulakunda i innych; rozporządzał dla wymiaru sprawiedliwości prawem wrzucania ludzi do więzienia w Jukunkun, a nawet do wysyłania ich na „galery“; był też kierownikiem w sprawach rolnictwa, hodowli bydła, rzemiosła; był głównym łącznikiem pomiędzy życiem „dzikich“ mieszkańców swego obwodu, a wysoce kulturalnem społeczeństwem Europy; był doradcą we wszystkich kwestjach życia czarnych szczepów; był władzą, dającą owoce wysokiej cywilizacji i żądającej ustalonych przez prawo podatków; był wreszcie lekarzem, a w tym celu rząd zaopatrzył go w stary poradnik medyczny i w malutką apteczkę, gdzie oprócz chiny, gorzkiej soli, oleju rycynowego, jodyny, aspiryny i amonjaku prawie nic innego nie było, nie licząc naturalnie waty i bandaży.
Pan Richard chwilowo porzucił wszelkie sprawy biurowe, studjował poradnik lekarski i stosował te lub inne środki, walcząc z niezrozumiałą chorobą żony.
Nic jednak nie pomagało, gdyż, prawdopodobnie, nie była to żadna określona choroba, lecz wprost konanie słodkowodnej ryby, wrzuconej nagle do morskiej zatoki, albo powolna śmierć wiotkiej sosny, przeniesionej na płomienne równiny Gwinei.