Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/250

Ta strona została przepisana.

Zastanowiło mnie, skąd mógł tu dotrzeć ten czarny strój. Z pewnością w całej Afryce od zwrotnika do zwrotnika nie mógłbym znaleźć na białym człowieku czarnego, ciepłego żakietu.
Postanowiłem sprawę tę zbadać podczas porannego postoju przy jakiejś łasze, gdzie zwykle nasi majtkowie przyrządzali sobie na ognisku strawę: kaszę z rybami, złapanemi w sieć.
Snuły mi się po głowie różne domysły. Wiedziałem, że murzyni chętnie nabywają stare europejskie ubrania cywilne i oficerskie. Spotykałem już tubylców w mundurach lekarzy wojskowych, w paltach, w hełmach kirasjerów francuskich, w staromodnych surdutach i w olbrzymich, nieforemnych cylindrach, które przywędrowały tu z krainy Burów.
Jednak interesujące były koleje losu tych części ubrania białych ludzi, te szlaki i etapy, prowadzące od eleganckich panów europejskich do czarnych torsów murzynów Malinké, Sussu, Bambara i Mossi!
Czarny żakiet, widziany na zziębniętym majtku, stanowczo niepokoił mnie. Niecierpliwie czekałem ranka.
Komendantem naszej łodzi był stary włóczykij, piastujący godność pilota statków, kursujących po Nigrze w okresie dużej wody. Żona moja przezwała go „admirałem na tacy“.
Było to bardzo trafne porównanie. „Admirał“ nasz bowiem siedział stale na żelaznej pokrywie luki, prowadzącej pod pokład szalandy; pozostawał na tej „tacy“ nieruchomy, przebierając paciorki muzułmańskiego różańca i mamrocząc chwalebne hymny do Proroka.
Gdy o świcie usłyszałem głos „admirała na tacy“, zerwałem się z łóżka i wyszedłem na pokład. Był mglity, dość zimny poranek. Majtkowie krzątali się żwawo, koło sporządzenia gorącej strawy. Poszedłem do żakietowego dżentlemena i, poczęstowawszy go papierosem, zacząłem uważnie oglądać jego strój. Był to stary żakiet — zniszczony, o wyrwanych guzikach, zaciasny