i krzaki, niewidzialny z pokładu łodzi, dobiegał do drzew, wtedy wyrzucał wysoko czerwone, miotające się płachty płomieni, biegł ze zdumiewającą szybkością aż do najwyższych gałęzi i tu nagle znikał, niby skoczywszy do góry w otchłań zadymionego nieba. Zbliżając się do zarośli, stojących nad rzeką, płomień z hałasem, hukiem, trzaskiem i wyciem łykał swą ognistą paszczą trawę i krzaki i wokamgnieniu przypadał do czarnej, zwęglonej ziemi, niby wsiąkając w nią.
Po nocach krwawe łuny drgały i pląsały na niebie, gasząc gwiazdy, a płonące żagwie i iskry unosiły się nad morzem trawy, roznosząc ogień dalej i dalej.
Do rzeki cisnęły się wylękłe zwierzęta; czeredy przerażonego ptactwa różnych gatunków siedziały tuż nad wodą.
Tylko biało-czarny orzeł szybował pod obłokami, klekocąc drapieżnie, i zawieszone wyżej od niego sępy krzyczały żałośnie na stypę.
Pożar leśny towarzyszył nam przez cały czas. Zapominaliśmy o nim tylko wtedy, gdy nasze łodzie zgrzytały żelaznem dnem o kamienie podwodne, kręciły się bezładnie w wirach, lub wpadały z rozpędu na mielizny. Wprost się nie chciało wierzyć, że za jakie 6—7 miesięcy, podczas ulew, poziom wody podniesie się o siedem i pół metra, zatapiając niski brzeg na dziesiątki kilometrów!
Gdy minęliśmy wieś Damsa, znikło na chwilę błogie uczucie, że znajdujemy się daleko od europejskiej cywilizacji. Ujrzeliśmy bowiem murowane słupy z zawieszonym nad Nigrem drutem telegrafu. Długo patrzyłem z jakąś trwogą na znikające w oddali echa Europy, aż je zasłonił nagi olbrzym-baobab, pokryty zwisającemi owocami na długich łodygach. Wkrótce zapomniałem o telegrafie, gdyż ujrzałem piękne widowisko.
Rybak Malinké, z powiązką na biodrach, stał na dzióbie chybkiej, wywrotnej pirogi, trzymając sieć
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/260
Ta strona została przepisana.