Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

Melita wybiegła z pokoju. Komendant pozostał sam przy zwłokach żony.
Nie patrzał na nią; usiadł w fotelu przy łóżku i zaczął się wpatrywać w lustro, stojące na tualecie. Po chwili uśmiechnął się radośnie i głosem, drgającym wzruszeniem, zaczął szeptać:
— Przyszłaś! Więc nie opuścisz mnie? Nigdy? Nigdy? Zawsze tu... dwa razy dziennie? Wszystko zrobiłem, jak kazałaś... Będziesz miała róże i wieńce zielone, zupełnie wiosenne! Sam złożę ciało do trumny, sam grób wykopię i opuszczę do niego to, co przemija i co nie jest potrzebne dla szczęścia i życia. Ty jednak pozostaniesz ze mną na zawsze!...
Nagle zaczął się śmiać cicho i przeciągle:
— Cha! — cha! — cha! Teraz koniec! Jesteśmy nieśmiertelni! Ty i ja... Pozostaniemy razem do końca końców i nie będę miał poczucia śmierci, połączony z tobą za życia... Poprostu zamiast widzieć cię w szkle lustra i słyszeć twój głos, podamy sobie ręce i pójdziemy razem ku wieczności, bo już nic nas z ziemią i ciałem wiązać nie będzie... Prawda? No, widzisz... widzisz!
Długo rozmawiał z żoną pan Richard, a o północy własnemi rękoma obmył i przystroił zwłoki, złożył je w trumnie, umieszczonej na stole, i, wziąwszy kilof i żelazny rydel, wyszedł do ogrodu, gdzie rosły wysokie drzewa mangowe i rozłożyste akacje.
Znowu pracował przez całą noc, przygotowując miejsce dla ostatniego spoczynku zmarłej. Gdy pierwsze błyski wschodzącego słońca zaróżowiły wysoko płynące obłoki, powrócił do domu, pośpiesznie umył się i przebrał. Gdy skończył, podszedł do lustra i, pogodnie uśmiechając się, szepnął:
— Dzień dobry, mała Lucie! Już! Już! Bądź cierpliwa...
Z temi słowy podniósł z niezwykłą siłą trumnę i, oparłszy ją na ramieniu, zaczął stąpać ostrożnie, kie-