Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/31

Ta strona została skorygowana.

Nie była podobną do żywej istoty, lecz raczej do cudnej wazy, wyrzeźbionej na kształt nagiej kobiety i uwieńczonej pękiem szkarłatnego kwiecia.
Jak gdyby na wzmocnienie tego podobieństwa — Melita obwinęła sobie głowę w szkarłatną płachtę o węźle fantastycznych, niepokojących, niemal nieskromnych kształtów...
Ta postać kobieca przypominała rzeźbę nieznanej bramańskiej „dewadassi“ z Angkor-Tom, jednak nie Apsarę niebiańską, lecz kochankę okrutnego, krwawego Sziwy-Niszczyciela, nimfę orgji i grzechu.
Komendant po chwili przeszedł koło Melity.
— Dziękuję ci za wieńce i róże! — rzucił półgłosem.
Nic mu nie odpowiedziała, lecz gdy wszedł do domu, błysnęła oczyma, zacisnęła pięści i zgrzytnęła zębami, niby stalą po krzysztale. Oddaliła się, ociągając, leniwa w ruchach, skąpana w złotej cieczy słońca.
Dwa dni zaledwie minęły, a komendant, jak zwykle, urzędował w swojem biurze, sądził, radził, pouczał i leczył, tylko poza godzinami służbowemi do nikogo się nie odzywał i nigdy na grób zmarłej nie chodził.
Raz jeden tylko, spotkawszy Melitę, niosącą wieniec i pęk czerwonych kwiatów, zapytał:
— Dokąd idziesz?
— Chcę położyć te kwiaty na grobie dobrej pani... — odparła.
— Dziękuję ci! — rzekł, obejmując łagodnie ramiona dziewczyny.
— O! O! — wybuchnęła Melita, przyciskając się do niego całem ciałem.
— Idź już, idź! — szepnął Richard. — Dziękuję ci raz jeszcze!
Odszedł, nie oglądając się, zadumany, obojętny.
Codziennie dwa razy, o wschodzie słońca i wnet po zachodzie, tłumacz i Melita podsłuchiwali pode drzwiami. Zapatrzony w gładką powierzchnię lustra, komendant prowadził długie rozmowy ze zmarłą żoną, bo widział ją oczyma swojej duszy, żalił się przed