Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/33

Ta strona została skorygowana.

— Tak, nigdy, ponieważ samobójca, przerywając brutalnie jedną z nici życia wszechświata, zabija swoją duszę; zuchwale gasi iskierkę, po śmierci odlatującą do ogólnego ogniska — płomiennej, świetlnej duszy świata, gdzie się rodzą i dokąd powracają pierwiastki, a może i treść poszczególnych istnień.
Pan Richard wyraźnie się zmęczył, ujmując w formę słów wyczuwaną oddawna myśl.
— Hm! Hm! — mruczał doktor. — Nie są to powszednie brednie!... Lecz nie radzę zagłębiać się w podobne zagadnienia!
Zaśmiał się z przymusem i zawołał:
— Czy prędko będziemy już jedli?
W tej chwili wszedł kucharz i wraz z boyem podali tacę z różnemi butelkami i glinianym dzbanem z zimną wodą.
— To lepsze od filozofji i telepatji! — zawołał doktor, robiąc zabawne miny.
W obecności białego, inteligentnego człowieka pan Richard czuł się znacznie lepiej. Mógł mówić, — a ten surogat odtwarzania myśli i uczuć, niby balsam, koił świeżą ranę. Jakiś dawno nieodczuwany spokój wstępował do duszy i mózgu komendanta. Mówił i mówił bez końca o wszystkiem, co było, co jest obecnie i co będzie w przyszłości. Mówił, pożerany głodem słów, bo był pozbawiony tego prawa i tej potrzeby ludzkiej w ciągu długiego czasu, nie mogąc rozmawiać ani z murzynem-tłumaczem, ani ze służbą tubylczą, ani z trzema czarnymi żołnierzami, bo ci nie mogli go zrozumieć.
Doktor, znawca ludzi kolonjalnych, spokojnie słuchał i milczał, starannie dbając o to, aby szklanki nie pozostawały bez napoju. Dużo pili przy obiedzie i po obiedzie, przy czarnej kawie. Pili wieczorem przy kolacji i po kolacji, aż do północy. Pierwszy raz po śmierci żony pan Richard nie rozmawiał dziś z jej cieniem na powierzchni lustra, bo usnął twardym snem.