Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

Po kolacji, popijając czarną kawę z koniakiem, rzekł doktor:
— A z pana to się wyrobi wieczny kolonista! Tak... jak ja! Już my stąd nigdzie i nigdy się nie wyrwiemy! Basta!
— Dlaczego pan tak sądzi? — zapytał Richard.
— Wielka tęsknota i wielki wysiłek ludzki, jak się pan trafnie wyraził, uczynią to — odparł doktor.
— Czy i pan doznał tej wielkiej tęsknoty?
Doktor zamyślił się, a później mruknął:
— Murzyni Bambara mówią, że „każdy najlepiej zna robactwo, gnieżdżące się w jego posłaniu“, co znaczy, że każdy ma swego mola, który go gryzie.
— Tak... — westchnął pan Richard. — To prawda!
— A więc napijmy się koniaku! — zaproponował lekarz. — Nieraz jeszcze spotkamy się tu, w Afryce. Przerzucają mnie z jednego końca na drugi, będą przerzucali i pana, to i spotkamy się gdzieś niezawodnie!...
— Podoba doktorowi się w kolonjach? — zadał nagle pytanie komendant.
— A jakże! Zupełnie tak, jak płotkom, wrzuconym do roztopionego masła na patelnię! — zaczął się śmiać lekarz, pykając fajką.
— Więc pocóż... — zaczął Richard.
— A poto, mój panie, — zawołał doktor, — że niema dla mnie innego miejsca na kuli ziemskiej! Dlatego, tylko dlatego! Bo gdzie znajdę ja taki zarobek, takie wygody, takiego kucharza, boyów, niewolników raczej, takie młode kochanki — pokorne i oddane — dopóki mogę im płacić, taki spokój i tak mało pracy za tyle dobrodziejstw? Gdzie znajdę to wszystko ja, doktor Olivier ze zniszczonemi płucami, zjedzoną przez malarję śledzioną, z obrzmiałą wątrobą, z chorem sercem, z całym arsenałem możliwych i niemożliwych chorób i z psychologją właściciela niewolników, z nawyknieniami dzikiego europejczyka, stokroć dzikszego od tutejszych ludożerców? Gdzie? Powiedz pan, gdzie?!