Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/35

Ta strona została skorygowana.

Zerwał się z fotelu i trząsł Richarda za ramię.
— Nie wiem! — odparł komendant, zdziwiony wybuchem.
— A ja wiem! — krzyknął przeraźliwie piszczącym głosem doktor Olivier. — Nigdzie! Słyszy pan? Nigdzie! I dlatego mam młode, czarne kochanki, które zmieniam co trzy miesiące, bo się starzeją szybko te... czarne róże; dlatego palę opium i haszysz, dlatego piję dużo i stale, co podtrzymuje, podług mego przekonania, moje słabnące serce i moje zgniłe płuca, śledzionę i wątrobę i wlewa życie do mego mózgu. Radzę panu, mój komendancie, w najbliższej przyszłości iść za moim przykładem, a teraz mknąć co prędzej do łóżka i spać... spać! Słyszy pan? Już „gammier“[1] rozpoczął swoją głupią i nudną piosenkę. To znaczy, że minęła północ, a z nią razem godzina zjaw i duchów, przychodzi natomiast czas miłosnych uniesień. A ta pańska Melita — piękny kąsek! Z agatu rzeźbiony narcyz grzechu... Chytry z pana chłop! Wyszukał sobie specjał! Fiu! Fiu!
Doktor trącił komendanta pięścią w bok i, mocno chwiejąc się na nogach, wyszedł do swego pokoju.
Z białym człowiekiem przybyły do samotnej rezydencji w Jukunkunie nawyknienia, obyczaje i żądze „cywilizowanych“ ludzi; zupełnie tak, jak wraz z chorym na dżumę zjawiają się zarazki tej straszliwej choroby.
Pozostawszy sam, pan Richard wychylił kieliszek koniaku i z cygarem w zębach wszedł do sypialni. Przy jego posłaniu klęczała Melita i stroiła poduszkę w kwiaty.
Komendant zdmuchnął lampę i szedł ku dziewczynie, szukając jej rękoma w ciemności...

Melita przed wschodem słońca opuściła pokój swego pana, lecz przed wyjściem krzątała się po pokoju.

  1. Gammier — nocny ptak, wydający szereg dźwięków, przypominających gamę.