Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/38

Ta strona została skorygowana.
ROZDZIAŁ II.
NA ATLANTYKU.

Od Bordo do Dakaru płynął nasz „Kilstroom“ dziesięć dni. Już po wyjeździe z Garonny Atlantyk zaczął dość nieprzyjaźnie kołysać czarny kadłub naładowanego po same uszy statku, a fale raz po raz wrywały się na pokład i wdzierały się nawet do hali maszynowej. Gdy jednak minęliśmy brzegi Hiszpanji i Portugalji i przepłynęliśmy szerokość Gibraltaru, Atlantyk się uspokoił, co nam jeszcze w Bordo uroczyście przyrzekł dzielny kapitan — Jan Soeters, komendant „Kilstrooma.“
Dni mijały jeden po drugim, jak paciorki różańca, jeden podobny do drugiego. Rozrywek i wrażeń mało. Narazie wrażenia — melancholijne, bo nieco za bardzo energicznie ocean poczynał sobie z nami, a także dlatego, że jakieś nieostrożne lub awanturnicze ptaszki europejskie — makolągwa, wróbel i dwa szpaki, płynęły z nami. Biedactwo tak daleko zabrnęło, że już na powrót drogą powietrzną odważyć się nie mogło. Dopiero około hiszpańskiego brzegu zerwały się ptaszyny z radośnym świergotem z masztu „Kilstrooma“ i odleciały. Śród nich brakowało jednak wróbla. Widocznie, zginął podczas któregoś burzliwego dnia lub wichury nocnej.
Od czasu do czasu spotykaliśmy statki handlowe i pasażerskie. Jedne płynęły z Afryki, inne do Ameryki Południowej lub do Stanów Zjednoczonych. Na horyzoncie nieraz dymiły „skunery“ rybackie, ciągnące olbrzymie sieci. Ocean, — martwy w dzień — oży-