Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

Kto mi zaprzeczy, że na szczycie tego majestatycznego przylądku płonęło w pomroce wieków wielkie ognisko na cześć fenickiego boga, Baala-Markoda, pana tańców bachicznych, pozostających do naszych czasów w postaci pewnych zagadkowych tam-tamów czyli tańców afrykańskich? Być może, że na tem ognisku palono wołu lub barana na cześć Baala-Saphon, władcy wichrów morskich, lub składano w ofierze porwane czarne dzieci na przebłaganie okrutnego Molocha, aby dopomógł w wyprawie po niewolników, złoto, słoniową kość i pióra strusie.
Teraz stoją tam latarnie morskie, maszty bezdrutowego telegrafu i wysokie gmachy europejskie. Wszystko się napozór zmieniło, lecz dotąd jeszcze można znaleźć u tubylców rzeźbione z kamienia fetysze, bardzo przypominające z profilu, uczesania i okrycia głowy — fenickich żeglarzy lub figurki kartagińskiej Astarty; można obserwować dziwne tańce Uolof lub Malinke o charakterze bachicznym, a w tłumie — wyszukać niejedną twarz tubylczą, z rysów i wyrazu — obcą środowisku murzyńskiemu, mimo czarnej, jak heban, skóry.
Za stacją radio-telegrafu trafiamy do Mediny, dzielnicy tubylczej. Szerokie piaszczyste ulice, otoczone parkanami ze zwisającemi nad niemi gałęziami drzew, ukrywających w swym cieniu małe domki tubylcze lub poprostu trzcinowe chatki.
W tym labiryncie ulic Mediny dostrzegliśmy poraz pierwszy i ostatni w Afryce zachodniej przejawy nieżyczliwości dla białych ludzi. Kobiety i starcy patrzyli na nas ponuro, bez uśmiechu i na pytania nasze nie odpowiadali; kilka razy zdarzyło nam się, że dzieci, bawiące się na ulicy, rzucały na nas piaskiem i kamieniami; jakieś stare kobiety wygrażały nam pięściami i krzyczały chrapliwemi głosami coś, co nie mogło być ani pozdrowieniem, ani pochlebstwem. Było to raczej — przekleństwo i, z pewnością, bardzo dosadne i energiczne, bo inne kobiety, słysząc to, złościwie się