liści bananów... Matka, brzęcząc koljami i bransoletami, chciwie przygląda się barwnej tkaninie. Przyniósł ją od białego kupca, handlującego w wiosce, czarny posłaniec.
Słyszę, jak mówi do mojej matki:
— Dla ciebie ta tkanina, Dżelibo!... Mój pan czeka na ciebie dziś wieczorem!
Posłaniec szczerzy zęby i domyślnie, bezczelnie się śmieje.
— Mówił mój pan, że się stęsknił za tobą, piękna Dżelibo! Ja wiem, co to znaczy u niego — stęsknić się za tobą!
Znowu wybucha śmiechem, a matka moja, dzika kobieta, obawiająca się słońca i księżyca, gwiazd i błyskawic, wody i dżungli, przed wszystkiem drżąca, gdyż wszędzie czają się duchy, wtóruje mu, raniąc mi serce.
Po zachodzie słońca matka rzuca mi pęk bananów i odchodzi. Długo widzę na ścieżce jej jaskrawą płachtę i zielony zawój na głowie... Odeszła na całą noc — noc hańby i ohydy!...
Powraca wczesnym rankiem. Znużona, potargana, ma nieprzytomne oczy i drżą jej nabrzmiałe usta... Usta mojej matki... Chce mnie pocałować, lecz uciekam... Nie chcę, wstydzę się dotknięcia tych ust! Wiem przecież, raczej wyczuwam, niemal widzę, co się działo w małym domku białego kupca... Moja matka!
Biały człowiek przychodził nieraz do nas, do chaty... Wypędzano mnie wtedy... lecz skradałem się i podglądałem... podglądałem hańbę matki... Raz porwałem maczetę[1] i wpadłem do chaty. Zbito mnie do nieprzytomności. Zacząłem nienawidzieć i wstydzić się matki... O, więcej, niż białego!
Dzieciaki sąsiada nazywały mnie bękartem. Nie wiedziałem, co to znaczy. Zapytałem matki — uśmie-
- ↑ Maczeta — duży, ciężki nóż, podobny do miecza. Murzyni używają go zamiast siekiery.