Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

Spotkał mnie na ulicy skrwawionego w bójce misjonarz-mnich i zabrał ze sobą... Zacząłem uczyć się w szkole... stałem się chrześcijaninem...
Zacząłem już zapominać swoje ohydne, ciężkie dzieciństwo... aż nagle zaszedł wypadek, który obudził dawną nienawiść... Jakiś wysoki urzędnik zwiedzał naszą szkołę. Przełożony wymienił moje imię, jako najlepszego ucznia.
— Mały metys... — dodał mnich, kładąc mi rękę na głowie.
— Niewinny żart białego człowieka z murzynką! — cynicznie uśmiechając się, rzekł urzędnik.
— O! — pomyślałem. — Jeżeli biali ludzie nie odwołają kiedyś tych słów — biada im!
Skończyłem szkołę misjonarzy. Przeniesiono mnie do wyższej szkoły. Dostałem dyplom i posadę... Zwiedziłem Francję... Nie czuję się obcym... Pydziwiam Europę — lecz nie przytłoczyła mnie ona swoją wspaniałością i potęgą... Nie jestem więc dzikim człowiekiem... Powracam do Afryki... Tu pokochałem białą dziewczynę, marzyłem, że zostanie moją żoną... lecz wciąż ściga mnie przekleństwo krwi!
Bękart, metys, niewinny żart białego z czarną kobietą, człowiek „w paski i centki“ — nie jest godny najgorszej i najgłupszej z białych niewiast.
Odrzucono mnie i wyśmiano... Z pogardą i wstrętem, jak gadzinę nieczystą... Skończyłem...
— Skończyłeś, człowieku o gorącej, oliwkowej skórze? Czyż skończyłeś?
Milczał, a później wybuchnął:
— Nie! Nie! Czekam na chwilę zemsty... Uderzę wtedy, gdy każdy cios może być śmiertelnym... Teraz będę uczył murzynów nienawiści do białych... Przyjdzie czas!“...
Urwał i odszedł...
Pozostały mi w pamięci twoje namiętne, gorejące nienawiścią i rozpaczą oczy, człowieku o mięszanej