wali mnie ci japońscy dorożkarze, lecz nigdy nie korzystałem z ich usług.
Po kilku dniach zjawiła się u mnie deputacja.
— Dlaczego pan nigdy nie jeździ rikszami? — zapytano mnie.
— Wstydzę się jeździć wózkiem, ciągnionym przez człowieka w zaprzęgu — odpowiedziałem.
— To bardzo szlachetnie ze strony pana! — rzekł, uśmiechając się chytrze, jeden z delegatów. — Jednak my obliczyliśmy, że, posługując się samochodami, płaci pan dziennie 5—6 jenów[1]. Byłoby więc sprawiedliwem, gdyby pan, pozbawiając nas zarobku, zechciał wypłacić nam tę sumę, lub też korzystać z naszych usług!
Oczywiście, wkrótce jeździłem już eleganckiemi wózkami, a mój człowiek-koń zawsze upewniał mnie, że droga łatwa i że się nawet nie spocił.
Murzyni-więźniowie, niosący nas, nie mieli japońskiej delikatności, więc sapali głośno i pocili się przerażająco, zarażając powietrze nieznośnym zapachem swych nagich ciał.
Niesiono nas jednak w hamakach, gdyż na piechotę zdążyć za murzynami nie mogliśmy. Tragarze idą przy 50-stopniowym upale pląsającym krokiem, nieraz nawet nucą pieśń, a rozmawiają i śmieją się bez przerwy.
Nareszcie docieramy do celu naszej wycieczki. Ujrzeliśmy duży czworobok, otoczony niskiemi murami z ubitej gliny. Wewnątrz stoi domek naczelnika, koszary załogi i „gmach“ więzienny. Aresztanci mieszczą się w długiej szopie, w małych, jednoosobowych celach, oraz w kilku chatach tubylczych, zbudowanych na obszernem podwórzu. W celach siedzą niespokojni i niesforni więźniowie, w chatach — reszta. Brama więzienna stoi otworem. Strzelec senegalski z karabinem, przerzuconym przez ramię, przygląda
- ↑ Jen, japońska moneta, ½ dolara.