Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

paraliżuje chęć do dalszych pytań. Zrozumiałem, że jako przedstawiciel administracji kolonjalnej pan Pourroy nie chciał mówić na ten temat.
Żeby ułatwić sobie to zadanie, inspektor zbliżył się do jednej z „panter“ — najstarszej i najstraszniejszej, i jął ją rozpytywać:
— Zjadłaś swoje dziecko?
— Zjadłam — brzmiała spokojna odpowiedź.
— Dlaczego to uczyniłaś? — pytał dalej inspektor.
— Czarownik kazał...
Pan Pourroy chrząknął i rzucił nowe pytanie:
— Cóż — smakowało ci mięso twego dziecka?
— Mięso było bardzo dobre, wszyscy w całej wsi chwalili! — odpowiedziała „pantera“, nie zdradzając żadnego wzruszenia.
Byłoby to wstrętne, gdyby nie naiwność i prostota, z jaką mówiła. Taką naiwną logikę zbrodni spotykałem już w wypadkach krwawej zemsty śród tubylców Kaukazu i Turkiestanu.
Pamiętam, jak, będąc w Turkiestanie, zatrzymałem się w domu wojskowego lekarza, p. Szulgina, do którego przywieźli mocno pokiereszowanego nożem Sarta-tubylca; po opatrunku miano rannego odstawić do więzienia za morderstwo na tle krwawej zemsty.
Ktoś z obecnych opowiedział wtedy, że przeciwnik Sarta błagał go o przebaczenie.
— Ja już tobie przebaczyłem — odpowiedział spokojnym i szczerym głosem Sart — lecz mój nóż nie chce ci przebaczyć!
To samo było i z tą starą „panterą“. Logika przyczyn i czynów była prosta i jasna.
Czarownik kazał... matka zabiła swoje dziecko... mięso było dobre... inni też jedli.
Gdy przyglądałem się uważnie „panterom“, przyszedłem do przekonania, że nie czują one kary za swoją zbrodnię; raczej myślą, że bóstwo wynagrodziło je za posłuszeństwo czarownikowi, potężnemu półbogowi, bo teraz nie potrzebują pracować od rana do wieczora,