W upalne południc 11-go marca 1926 roku przybyliśmy wraz z gubernatorem samochodami do pałacu króla. Wszystkie bramy były naoścież otwarte. Przy nich oczekiwali nas: komendant pałacowy, Balum-Naba; naczelnik straży przybocznej, Samande-Naba oraz kierownik królewskiego tam-tamu, Binde Naba w otoczeniu tłumu sług, griotów, niewolników i gapiów z rynku. Wjeżdżamy na obszerne podwórze i zatrzymujemy się przed otwartą werandą jednopiętrowego, murowanego pałacu Moro-Naby. Na werandzie ujrzeliśmy około trzystu osób, otaczających wspaniałą postać władcy Mossi.
Nadmiernie otyły, 45-letni Moro-Naba, o gładko wygolonej, majestatycznej twarzy z wybitnie grubemi wargami, czarną skórą i spokojnym wyrazem piwnych, jakgdyby trochę zamglonych oczu, miał na sobie szeroki i długi purpurowy aksamitny płaszcz a na potężnej głowie przeszywaną złotem, fioletową czapeczkę. Zbliżył się do stopni werandy, witając nas wyrazistym, dostojnym ruchem ręki.
Otoczeni tłumem książąt, ministrów, pałacowych dygnitarzy, eunuchów, griotów, kapłanów i rzeszy ludzi, żerujących zwykle na dworach osób panujących, poszliśmy za królem, prowadzącym nas do sali tronowej.
Król usiadł na stopniach tronu; dla nas przyniesiono krzesła.
Świta królewska zaczęła zajmować swoje miejsca, stosownie do przepisów etykiety dworskiej. Najbliżej Moro-Naby usiedli na ziemi ministrowie i pałacowi dygnitarze w barwnych aksamitnych kaftanach, haftowanych złotem i srebrem. Na czele dostojników spostrzegłem Balum-Nabę, prawdopodobnie dlatego, że mógł być tłumaczem, gdyż biegle mówił po francusku.
Gdy ostatni grioci i muzykanci ustawili się w głębi sali — pustej, mrocznej, z otwartemi na werandę oknami — zapanowała cisza.
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/108
Ta strona została przepisana.