Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Przez dżunglę szły w różnych kierunkach tłumy ludzi. Dochodził gwar mowy tubylczej, odgłosy muzyki, chwilami — donośniejszy okrzyk.
— Przekleństwo! — mruknął leżący. — I tak ciągle — i w dzień, i w nocy! Żadna zwierzyna się tu nie utrzyma!
Przewrócił się na bok i zamknął oczy. Już sen zaczął go morzyć, gdy obudziła go rozmowa, tocząca się tuż za namiotem.
— Kinsi! — zawołał na tropiciela.
Tubylec wszedł do namiotu i pytającym wzrokiem spojrzał na białego.
— Kto tam przyszedł? — spytał myśliwy.
Murzyn położył palec na ustach i zagadkowo mrugnął bystremi oczami.
— No, mów! — rzekł europejczyk. — Co to za tajemnica?!
— Nie mogę! — szepnął tropiciel. — Wyjdź i zobacz sam, mussu!
— Jeszcze tego brakowało! — z oburzeniem zawołał myśliwy. — Jestem zmęczony, ktoś mnie tu nachodzi, a ja mam jeszcze wybiegać na jego spotkanie?! Niech tu sam przyjdzie!
Mossi kiwnął głową i wyszedł.
Po chwali przy wejściu do namiotu, na tle bladego nieba wyrosła postać murzyna w białym, czystym burnusie i czapeczce. Przystanął i wahał się przez chwilę.
— Wejdź! — rzekł do niego w tubylczej mowie myśliwy. — Wejdź i siadaj!
Gość wziął stołek i usiadł u nóg leżącego europejczyka.
Ten zaczął mu się uważnie przyglądać. Już sporo czasu strawił w Afryce, więc odrazu zwróciły jego uwagę czyste ubranie młodego murzyna, jego haftowane pantofle i wąskie dłonie, nie znające ciężkiej pracy.
— Co tu robisz w dżungli? — spytał myśliwy, zapalając fajkę.