— Chodziłem, szukając... samotności... Natrafiłem na twój ślad i wkrótce ujrzałem namiot... — odpowiedział cichym, smutnym głosem młodzieniec i podniósł załzawione, pełne niemej rozpaczy oczy.
Biały człowiek podniósł się i usiadł na łóżku.
— Chcesz zapalić? Masz bibułkę i tytoń! — zaproponował, wyjmując z kieszeni gumowy worek.
Młodzieniec potrząsnął głową.
Na dzikiej ziemi nawet bezwzględny europejczyk staje się delikatniejszym i nie wdziera się gwałtem do duszy bliźniego, chociaż ta dusza nigdy go naogół nie interesuje, bo zrozumieć nawet nie potrafi, że ktoś inny może myśleć, czuć i cierpieć tak samo, jak on.
Ale młody murzyn doszedł widocznie do takiej rozpaczy, że już nie mógł milczeć, nie miał sił zmagać się z nią w samotności. Musiał wyrzucić z siebie wraz ze słowami nagromadzony jad cierpienia. Pochylił się więc, przycisnął ręce do piersi i szepnął:
— Jestem Tiugu Kurita...
Biały milczał. Nigdy nie słyszał tego imienia.
— Mój ojciec jest świętym Kuritą z Belusy... — dodał młodzieniec.
— Święty Kurita? — powtórzył myśliwy.
— Nie znasz, widzę, obyczajów Mossi! — rzekł poważnym głosem Tiugu. — Opowiem ci, bo chcę prosić cię o radę...
— O radę? — zdziwił się europejczyk, podnosząc ramiona.
— Tak! Wy, biali, nie liczycie się z tem, co stanowiło treść życia przodków! Idziecie wprost przed siebie, depcąc wszystko, co wam zawadza! — szepnął młodzieniec. — Powiedziałem, że jestem synem Kurity z Belusy. Stary jest nasz ród, tak stary, jak gałąź, rodząca Moro-Nabę. Pierwszy nasz król, Ubri, mianował swego starszego syna Tiugu spadkobiorcą swej duszy i po śmierci wcielił się w niego. Lud nadał Tiugu tytuł Kurity...
— Co to znaczy? — spytał zaciekawiony myśliwy.
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/123
Ta strona została przepisana.