Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Jak się nazywa ten młodzieniec? — spytał biały, patrząc na skamieniałą nagle twarz Tiugu.
— Baoro, brat mój! — padła odpowiedź.
— Chcę mówić z Enamdoro — szepnął myśliwy. — Przyprowadź ją tutaj, a sam odejdź!
Po chwili biały spostrzegł pachołka, który powiedział coś na ucho Baoro i ten natychmiast opuścił dziedziniec. Pachołek zbliżył się wtedy do tancerki i, coś mówiąc, wskazał jej oczami siedzącego w mroku myśliwego.
Leniwym krokiem podeszła i patrzyła pytająco.
— Pięknie tańczysz, Enamdoro! — zaczął europejczyk. — Masz w nagrodę pięć franków!
— O! — zawołała dziewczyna i klasnęła w dłonie.
— Tańczyłaś dziś dla Baoro! — mówił dalej. — Widzę serca ludzkie i nic się przede mną nie ukryje...
— O! — powtórzyła tancerka, a w głosie jej brzmiała trwoga.
— Nie bój się! — uspokoił ją myśliwy. — Lecz co powie Tiugu-Kurita, który ciebie kocha?
— O, ty wszystko wiesz! — zawołała.
— Wiem wszystko i dlatego pytam, co będzie teraz?
— Ja lubię wesołych, śmiałych młodzieńców, takich, którzy kochają, jak na mężczyznę przystało! — mruknęła kapryśnym głosem Enamdoro. — Tiugu ma być dopiero uznany za świętego, a jest już teraz świętym. Jam nie dla takiego!
— Będziesz się nudziła z przyszłym Kuritą? — pytał biały.
— Będę szukała miłości... — rzekła twardym głosem.
— Z kim? Z Baoro?
— Z Baoro, czy z niewolnikiem Kurity, aby była miłość... taka, co pali i zabija, jak śmierć! — wybuchnęła.
— Kurita jest młody i piękny — rzucił myśliwy.
— Niech sobie szuka żony, która to dojrzy! — zaśmiała się szyderczo. — Ja nie widzę tego, bo boję się świętych.