Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Jesteś istotnie „kingirga“! — uśmiechnął się biały. — Wydajesz się cicha i skromna, a gdy tańczysz — w tobie płonie ogień i woła grzech.
— Ogień — to dobrze, jak mówi Baoro i inni chłopcy! A gdzie jest grzech? — zapytała, podnosząc zdziwione oczy.
— Pociągasz do siebie i zwodzisz Kuritę — rzekł europejczyk.
— Niech się nie daje pociągać i zwodzić! — zawołała ze śmiechem. — Jam griotka i każdy, kto hojny, może mieć mnie na własność... na krótko...
— Masz jeszcze pięć franków, dziewczyno! — przerwał jej biały. — Weź i idź!...
Myśliwy obszedł podwórko i, nie znalazłszy Kurity, zaczął szukać go na drodze. Młodzieniec czekał na niego przy koniach.
— Odprowadzę cię do twego namiotu! — rzekł. — Ruszajmy!
Wjechali na ścieżkę leśną, którą widziały wyraźnie wprawne, bystre oczy Kurity. Milczeli.
Nareszcie biały odezwał się:
— Porzuć swoje myśli o tej dziewczynie, przyjacielu!
— Dlaczego? — zapytał drżącym głosem.
— Nie dla Kurity zrodziła ziemia grzeszną kinkirgę, żyjącą w pięknem ciele niewieściem! — odpowiedział.
Kurita milczał długo, a później zapytał:
— Nie kocha mnie?
— Nie! — odrzekł biały.
— Kocha Baoro? — pytał.
— Może jego, może innych... — odpowiedział myśliwy.

— Baoro z przyjaciółmi swymi spotkał mnie wczoraj. — Wszyscy się śmieli — szepnął Tiugu. — Nie wiedzą, że „co wzbudza śmiech u jednych, drugim wyciska łzy“[1].

  1. Przysłowie murzyńskie.