Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/132

Ta strona została przepisana.

— Lepiej będzie, jeżeli oni teraz będą się śmieli, a ty — płakał, niż później, gdy zaczniesz już się starzeć, Kurita! — powiedział myśliwy.
— Lepiej... to — prawda! — zgodził się Tiugu.
— A widzisz! — ucieszył się europejczyk. — Pamiętaj zawsze, co mówią mądrzy ludzie, że „w starości człowiek ogrzewa się drzewem, zebranem w młodości“.
— Tak... — westchnął przyszły Kurita. — Widzę już twój namiot...
Biały zeskoczył z konia i podał młodzieńcowi rzemienie uzdy.
— Bywaj zdrów, Tiugu-Kurita, i pamiętaj o mojej radzie! — rzekł, zaglądając w smutną twarz murzyna.
Potomek syna Ubri płakał cicho, jak skrzywdzone dziecko...
Nagle wspiął konia, zawrócił go młyńcem na miejscu i pomknął w stronę Belusy. Drugi koń luzem pobiegł za nim, rżąc głośno.
Biały człowiek długo stał i myślał nad dziwnemi losami ludzi, dziećmi jednej matki-tęsknoty, w obliczu której wszyscy są równi, czy są potomkami legendarnego Ubri, czy palaczami na okręcie lub robotnikami w kopalniach węgla.
Pocieszył się jednak, przypomniawszy sobie przysłowie murzyńskie:
— Wielkość pirogi nie przeszkadza jej zatonięciu... Kulun te bogna firi ma de.
Westchnął i poszedł do namiotu.
— Kinsi! — zawołał, zwracając się do tybylca. — Sprowadź jutro tragarzy, a spiesz się! Przenosimy się na inne miejsce...
— Słucham, mussu! — odpowiedział stary tropiciel...