Widziałem przed laty duże jezioro, otoczone ziemią Azji, tajemniczej, nasiąkłej krwią i brzemiennej prochami dążących na zachód ludów. Z żółtych, niespokojnych fal wyłaniała się jeszcze mała wyspa. Pozostały na niej ruiny murów, kilka nagich drzew i resztki warownych baszt. Nagle zerwał się wicher i jął smagać jezioro nielitościwym biczem, aż okryło się białą pianą i, objęte wściekłością buntu, rzucać zaczęło szeregi bałwanów kipiących, miotających się w zmaganiu z powietrznym katem.
Ten chłostał raz po raz, coraz potężniej i okrutniej. Wtedy w złości bezsilnej, a może w rozpaczy, fale cofnęły się nagle i z groźnym poszumem, z urwanym rykiem, z zapamiętałym pluskiem zaczęły wpijać krocie białych zębów w niski brzeg samotnego szmatu ziemi, lizać żołtemi, ostremi językami trzęsące się mury, zmurszałe baszty, zbutwiałe drzewa, aż runęły i, porwane przez kotłujący się wir, otwarły falom drogę...
Z mgławicy wspomnień wynurzyły mi się te już zacierające się obrazy, gdy słuchałem opowieści o losach potomków łowcy Riarego, o sprawiedliwym bogu Ammo-Uende, o potwornych, próchniejących, a potężnych fetyszach, przechowujących na sobie niewidzialne ślady błagalnych, gorejących wiarą i nadzieją oczu setek pokoleń Mossi, o tajemniczym białym niewolniku, co z krzyżem, znakiem zwycięstwa śmierci, śmierć przyniósł do rodu wysoko urodzonych potomków Ubri.
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/144
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XIX.
BIAŁA FALA.