szernej chacie miejscowego wójta. Konserwy, kurczęta à la Uolof,[1] pieczone dzikie perliczki, papaja, ser, wino czerwone i szampańskie, a ponadto lód, specjalnie dostarczony z Uagadugu, i bardzo dobra, smaczna woda z głębokiej studni.
Wychodzimy na plac. Na wprost domu wójta usiadł w otoczeniu świty książę Busuma-Naba; za nim zgromadził się tłum mieszkańców wioski i plantatorów, przybyłych na rynek z rodzinami i niewolnikami. W tłumie tubylców o krótkich włosach spostrzegłem mężczyzn o dość misternej fryzurze i niezwykłych nacięciach na twarzy. Wyjaśniono mi, że są to oznaki arystokratów — „nakomse“, odróżniające ich od pospólstwa.
Tymczasem świta księcia i najbliższe jego otoczenie zaczęły składać mu pokłon „pussi“. Busuma-Naba powstał i zaprosił gubernatora na zabawę.
Była to już znana mi z podróży po Marokku i Algerji „fantazja“.
Wyszliśmy na obszerną płaszczyznę tuż za wsią i zajęliśmy miejsca.
Busuma-Naba w stożkowatym, splecionym z dudumy,[2] szerokim kapeluszu, w białym burnusie, przepasanym zieloną szarfą, w czerwonych butach z dużemi ostrogami, noszonemi niegdyś przez konkwistadorów, dał znak.
Podprowadzono mu gorącego, cisawego ogiera pod pięknym czaprakiem, lśniącem od czerwieni i srebra siodłem, z szeroką, kutą przyłbicą i naocznikami. Z tyłu spuszczało się do połowy ogona pasmo skóry, suto haftowanej złotem. Z rzemieni uzdy i z przyłbicy zwisały pęki piór i włosów.
Książę lekko wskoczył na siodło i oparł stopy o szerokie maurytańskie strzemiona.