Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Po chwili zaczęli się cofać, odchodząc na prawo i na lewo, jak gdyby otwierając komuś możnemu szerokie i wolne przejście.
Nieraz bywa to istotnie możny pan — bezgrzywiasty, płowy, jak piachy pustyni, lew, władca i postrach dżungli.
Ludzie zbudzili go w jego królewskiem legowisku, więc podniósł głowę i długo słuchał i oglądał okolicę. Domyślił się, co się dzieje w jego posiadłościach, zrozumiał, że jego odwieczny wróg, człowiek, wtargnął do dżungli, siejąc zniszczenie, bo oto buchnął strzał gdzieś daleko, po nim drugi, przemknęła spłoszona antylopa, nawet nic spostrzegłszy jego, przed którym wszystko drżało...
Tuląc uszy i zlekka ukazując kły, lew ruszył w przeciwną stronę.
Rozstąpiły się przed nim szeregi uzbrojonych tylko w łuki i dziryty myśliwych, a on obejrzał się raz jeszcze i wielkiemi susami jął sadzić przez kamienie i niewysokie krzaki, aż zapadł gdzieś w chaszczach na błotnistym brzegu, wychylił się z nich po chwili, przebrnął rzekę i pędził dalej i dalej, chrapliwie dysząc.
Stado małp, skacząc i niespokojnie rechocząc, dobiegło do wysokiego drzewa i wdrapało się aż na sam szczyt.
Koło strzelców zwężało się coraz bardziej. Już nie było to jedno koło, lecz — dwa, po nim — trzy, nareszcie cztery. Na małej przestrzeni, otoczonej tłumem ludzi, miotały się zamknięte ze wszystkich stron antylopy, drobne drapieżniki i padały pod ciosami oszczepów i ciężkich kijów. Co chwila wylatywały z łopotem skrzydeł i trwożnym krzykiem kuropatwy, dropie, kury faraonowe, perliczki, przepiórki, lecz rażone kijami i drzewcami oszczepów, spadały w trawę, aby już nigdy się nie podnieść.
Pozostawały tylko małpy, zaczajone na nagich gałęziach potężnego drzewa-starca. Do niego zbliżyli się ministrowie, książęta, nakomse i sędziwi wójtowie, posiadający broń palną. Grzmiały wystrzały. Dymem