— Jak myślisz — zapytałem żołnierza — czy matka Romalassi wie, że jej syn dobrze się chowa?
— Część jej duszy pozostała przecież w pobliżu wsi, a druga — jest na szczycie wysokiej góry, gdzie wielki bóg, Naba Uende, panuje w szczęśliwem królestwie zmarłych!
Znowu usłyszałem dochodzący z otchłani minionych wieków pomruk egipskich i chaldejskich wierzeń, ustalonych przez wtajemniczonych kpłanów-animistów...
A może ta szczęśliwa kraina zmarłych była naszym chrześcijańskim rajem, królestwem bożem, o którem rozpowiadali apostołowie Zbawiciela, gdy przybyli na północ Afryki i w grotach Sfaxa[1] założyli pierwszą gminę wyznawców Chrystusa...
Temi samemi łożyskami płynęły legendy, mity i kulty, zrodzone w Mezopotamji, nad Nilem i w Nazarei.
Przecież zawędrowały aż tu, do kraju Mossi, boska trójca z Teb, stożkowate ołtarze-fetysze, te namacalne pozostałości dawno zapomnianego kultu Baala, a imię proroka Aissa-Jezusa powtarzały przed wiekami miljony barwnych ludzi na północy, a setki tysięcy ich — w sercu czarnego lądu.
Dlaczegożby piękny obraz królestwa bożego nie mógł się z biegiem czasu przeistoczyć w górzystą krainę, gdzie panuje przedwieczny Naba-Uende, najwyższe bóstwo, dalekie i niedostępne, ustępujące powoli miejsca — wrogiej potędze — słońcu, bóstwu żeńskiego rodzaju, obsługiwanego przez wielkich kapłanów Hogo-Uango. Znaki tego słonecznego boga — swastykę — spotkałem śród Mossi, wyciętą na klindzie miecza i naszytą na hełmie starego tropiciela słoni.
Pożegnawszy naszych przyjaciół w Uagadugu, wyruszyliśmy na południe, pozostawiając poza sobą kraj Moro-Naba.
- ↑ Miasto w Tunisji.