Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/162

Ta strona została przepisana.

Znowu mijamy wioski, gdzie w nieznanych skrytkach stoją rodowe fetysze, gdzie z ołtarzy spływa krew ofiarnych ptaków, gdzie czarownicy rozmawiają z duszami przodków i rozgniewanych bożków, gdzie pędzą średniowieczne życie dumni „nakomse“ i gdzie rolę ich uprawiają tysiące niewolników Gurunsi...
Toną te wioski i te obrazy w złocistej mgle kurzu, pędzącego za naszemi samochodami, lecz z mgły wyłaniają się ciągle nowe obrazy.
Widzę olbrzymie traktory, głęboko brużdżące suchą pierś ziemi potomków czarnych i czerwonych ludzi, fabryki, lokomobile, żniwiarki, irygacyjne kanały, murowane domy i śpichrze, połyskujące pasmo szyn kolejowych, kościoły...
Słyszę jak biją dzwony, a każde uderzenie — to okrzyk groźny:
— Śmierć Hogo Uango! Śmierć Hogo Uango!
Na dalekim horyzoncie widzę twierdzę czarnych ludów, stojącą na wysokiej skale wśród nieznanego morza.
Biją z hukiem i wyciem białe fale w czarny masyw skały, wyżerając w niej groty, wygryzając głębokie szczeliny i wstrząsając posadami starej twierdzy....
Nic znają wytchnienia potężne fale, walą w kamień, ryczą i biegną z sykiem:
— Przyjdzie czas! przyjdzie czas! Jeszcze... jeszcze!...
Na skale, zwisającej nad spienionem morzem, nad chaosem fał, piany i bryzgów, stoi zapatrzony w dal Hogo Uango.
Milczy...