Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/169

Ta strona została przepisana.

— Co poradzi na grzech i zbrodnie, gnieżdżące się w dalekiej dżungli, nasz rodzimy, dobry Kponintan? Potrzebny tam jest sam wszechpotężny Ammo z mieczem-błyskawicą, z grzmotem-groźbą, z wichrem-biczem, aby wytrzebić, wyrwać z korzeniem, — wypalić tę dżunglę, jak nasi ojcowie — wypalali brussę, szukając dobrej, żyznej roli...
Lobi nieufnym okiem spoglądają na bywalców, powracających z kraju białych. Przychodzą inni, niż wyszli. Zapominają o starych bogach, obojętnieją na groby przodków i dobre obyczaje, przynoszą ze sobą zbrodnię, choroby ciała i ducha, niesprawiedliwość, podstęp i nienawiść. Widocznie złe duchy na nich najpierw rzuciły swój urok i wypuściły bezkarnie, aby siew nieprawdy padł szerokiem koliskiem po całej ziemi. Z pogardą patrzą ojcowie na przybywających z Ameryki, Europy i Liberji synów w ubraniu białych ludzi, w starych, poplamionych kapeluszach, w zniszczonych trzewikach. Nic dobrego nie przynoszą ze sobą do sukali. Dużo i nieraz śmiało mówią, a słowa ich są zawsze złudne, śliskie, jak węże, budzące trwogę i drażniące marzenia...
...Nic więc dziwnego, że pewien Lobi, stary Rirankala, już nazajutrz po powrocie syna z Europy, gdzie bił kamienie na szosach, zaczął się zamyślać.
— Co się z nim stało? — mruczał ojciec. — Przecież, gdy się urodził, zrobiliśmy z matką wszystko, jak się należy. Złożyliśmy ofiary fetyszom, kapłan powiesił mu skuteczne amulety na piersi, wszystkie obrządki wykonano w odpowiednim czasie. Uczyłem go pracować na roli, chodzić za bydłem, strzelać z łuku, tkać długie, białe pasy z bawełny, które matka zszywała później i zamieniała na „bubu“.
Nic nie miał sobie do wyrzucania stary murzyn. Istotnie, gdy syn zmężniał, ojciec kupił mu żonę w sąsiedniej wiosce. Sulian była dobrą dziewczyną i nikt jej nie widział baraszkującą z chłopakami, a żaden z nich nie mówił, że była jego kochanką.