Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/185

Ta strona została przepisana.

Tańczyły nagie dziewczęta, trzymając się za ręce i chodząc wkółko powolnym krokiem, trzęsąc biodrami, ramionami i piersiami.
Obok tańczyli w drugiem, zewnętrznem kole mężczyźni. Mieli opaski na biodrach, na głowach ozdoby z piór. Ciała ich były pomalowane w białe figury różnych kształtów. Szli miarowym krokiem, podnosząc nogi, jak stąpające po błocie bociany i żórawie, i kręcąc głowami, osadzonemi na giętkich, ruchomych szyjach.
Był to taniec zwycięstwa, wykonany przy dźwiękach balafonów i bębnów.
Wieczorem byliśmy na przyjęciu u pani Pelloux-Prayer, żony nieobecnego komendanta, odbywającego służbową podróż po prowincji.
Komendantowa pokazała nam swoje gospodartswo, kury, kaczki, oswojonego ukoronowanego żórawia i zaprzyjaźnionego z nim marabuta. Był to olbrzymi ptak, przypominający staroświeckiego, łysego profesora, o długim i nieco za bardzo czerwonym nosie, o kołnierzyku zbyt szerokim, nie zupełnie czystej białej kamizelce pod czarnym frakiem.
Marabut tarł się o swoją panią łysą głową i chciwie łypał okiem na małą sadzawkę, gdzie pływały kaczki ze swemi pisklętami.
Spostrzegłszy to, pani Prayer uderzyła „profesora“ po łysinie, on zaś, niezgrabnie podskakując, podnosząc skrzydła i klaszcząc dziobem, odbiegł mocno zawstydzony.
— Przed kilku dniami ten nicpoń skorzystał, że rozmawiam z kucharzem i porwał mi aż pięcioro kacząt! — skarżyła się pani Pelloux-Prayer.
— Ma dobry apetyt ten czcigodny pan, tak skoncentrowany na końcu swego nosa! — zauważyłem.
— O! — zawołała komendantowa. — On nigdy niema dość! On by wszystkich nas połknął, gdyby mógł.
„Profesor“ stał w oddali i jak gdyby nie słuchał, przechylając głowę na bok.