Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Prawdopodobnie uśmiechał się pobłażliwie i mruczał sobie pod nosem:
— Co też pani mówi! Czyżbym śmiał?!...
Gdy nazajutrz rano odjeżdżaliśmy z osady Gaua, marabut stał na skale, pogrążony w myślach, lecz wciąż zezował w stronę, biegających po podwórzu kurcząt. W wykonaniu jednak planów przeszkadzali mu gościnni państwo Haumant i pani Pelloux-Prayer, którzy odprowadzali nas do auta.
Z Gaua nie przeprowadzono jeszcze drogi wprost na południe, ku Wybrzeżu Kości Słoniowej. Istnieją tam tylko ścieżki tubylcze, biegnące przez dżunglę w stronę morza. Temi ścieżkami dążą murzyni lub jadą na swoich wytrzymałych, ponurych osłach przedsiębiorczy Maurowie z Sahelu. Niema tu jednak dróg dla naszych samochodów, więc zmuszeni byliśmy powrócić do Bobo-Diulasso i dopiero stamtąd wyruszyć ku granicy Wybrzeża Kości Słoniowej.
W drodze zatrzymaliśmy się w Diebugu — bardzo malowniczej osadzie, położonej w pobliżu rzeki Buguriba.
Tu widziałem dramat białego człowieka.
Na czele obwodu stał młody, inteligentny komendant p. Rognon. Był to słynny strzelec i doskonały myśliwy, a towarzyszką jego wypraw łowieckich była jego żona — malutka paryżanka, dzielnie sobie poczynająca z karabinem wojskowym, z którego celnie strzelała do hipopotamów i antylop. Ta dzielna, drobna kobietka, bardzo muzykalna, nawykła do paryskiego życia, nadrabiała humorem, moralnie podtrzymując męża na tej dalekiej placówce. Jednak p. Rognon z troską i niepokojem przyglądał się jej mizernej twarzycze o dużych, połyskujących niezdrowym ogniem, silnie podsiniałych oczach. On wiedział, że nielitościwe słońce już zdążyło wlać do jej krwi swój nieuchwytny, wszędzie rozprószony jad, że każdego dnia może obalić tę delikatną istotę, a wtedy co będzie?