Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/190

Ta strona została przepisana.

darzyli nas pięknemi upominkami; przyglądając się tym drobiazgom w naszem warszawskiem mieszkaniu, przypominamy sobie błyszczące oczy, blade policzki młodej kobiety i stroskaną twarz jej męża.
Doprawdy, byłbym chętnie spędził z nimi kilka dni, lecz niebo coraz częściej się chmurzyło. Po nocach pełzały na horyzoncie czarne chmury-widma, a śród ich zwałów i zwojów przemykały węże błyskawic, budzących niepokój i zło-wrogie przeczucia.
Było to suche tornado.
Jednak, gdy zrywał się wiatr, przynosił on na swoich szybko tnących przestrzeń skrzydłach głuche odgłosy dalekich grzmotów i wilgotny posmak deszczu.
Zaledwie kilka tygodni dzieliło nas od zimy, podczas której przez rozpalone powietrze przebijać się będą gorące potoki ulewy i uderzać z rozmachem, wżerać się w skamieniałą ziemię, ożywiając uśpione korzenie drzew i krzewów, zrywać stwardniałe, wysuszone błony z kryjących w sobie iskry życia nasion traw i ziarn nagich olbrzymów dżungli.
Wkrótce miała się odbyć tajemnicza orgja zapłodnienia, wiekuista walka miłosna pomiędzy Niebem z jego potęgą, żarem słońca, co zabija i odradza, a Ziemią z jej niezmienną płodnością i namiętnym szałem piastowania młodzi na gnijących cmentarzyskach, pełnych niepogrzebanych trupów.
Rozsądek zmuszał pędzić coprędzej do portu, do morza, do wielkiej, ruchomej, nie znającej śladów drogi, biegnącej hen! — do ojczyzny...