Nie należy myśleć, że marynarz obawiał się burzy, — bynajmniej, nie! Jednak, jak prawdziwy i przesądny morski włóczęga, nie lubił wywoływać burzy bez koniecznej potrzeby. Jako wytrawny szyper[1], skąpany w pianie wszystkich mórz, de Chanaud niezawodnie przekładał „psią wachtę“[2] w dobrą burzę nad sen podczas ohydnego, upokarzającego „dryfu“, gdy grot-żagiel i kliwer[3] wiszą na masztach, niby susząca się na słońcu bielizna.
Rodzina de Chanaud przyjęła nas bardzo serdecznie, tembardziej, że stary marynarz bywał w Warszawie, gdzie miał znajomych.
Tryskający życiem de Chanaud znajdował ujście dla swych niepospolitych sił w polowaniu. Czaszki i nogi słoni, ich kły, rogi bawołów i antylop świadczyły o łowach gospodarza.
Podczas wspólnych z nim polowań widziałem tę bujność i wybuchowość jego natury, takiej barwnej, szlachetnej i silnej, że mimo woli układała się w mej wyobraźni powieść, mogąca stanowić konkurencję dla nieistniejących, zdawałoby się, typów Jacka Londona.
Mój przyjaciel był żywym protestem przeciwko takiej opinji pewnego odłamu krytyki. Zadawał on też kłam tym panom, którzy opisy silnych ludzi nazywają egzotyczną literaturą lub — „nieszlachetną“ sensacją.
Podług ich przekonania szlachetnym rodzajem kultury może być wyłącznie opis neurastenika, nie mogącego bez dawki kokainy nalepić znaczka pocztowego na list do innego podobnego wyrzutka społeczeństwa; jeszcze bardziej „szlachetny gatunek“ i „wysoki poziom“ cieplarnianych bredni stanowią powieści o kretynach i warjatach, spotykających się oko w oko, zupełnie jak czarownicy szczepu Bobo, z widmami i zjawami nieboszczyków, lub o psychicznie chorych ma-