tami bawołów i dużych antylop — bawolców,[1] okrągłe wklęśnięcia od zapadających się na grząskim brzegu łap hien, szakali i cywet. Spostrzegałem nieraz głębokie, gładkie rowy, niby stocznie, wytłoczone w miękkiej ziemi, z wężowatą bruzdą pośrodku łożyska.
Były to nocne leża krokodyli, czołgających się tym rowem i tnących go zębatym, jak piła, ogonem.
Na sawannie żerowały małpy, żywiąc się dzikiemi owocami, przypominającemi wyglądem i smakiem nasze śliwki i wiśnie; uciekały na nasz widok i szybko znikały w gąszczu wysokich, skłębionych drzew.
Od czasu do czasu z mętnej, zacienionej, omdlałej wody wytykał ospałą głowę duży szczur wodny, pluskała uzbrojona w straszliwe kolce ryba „kapitan“, wpadała gałąź, złamana przez niewidzialne w gąszczu liściastej dżungli zwierzę — może przez igrającą małpkę, a może przez lamparta lub czyhającego na zdobycz pytona.
De Chanaud lubił naturę i znał ją, jak nigdy nie znają jej ci, co pięknie i tkliwie opisują kwiaty, motyle, śpiewające ptaszki, lekkie obłoczki...
Gdy zanocowaliśmy pewnego razu na sawannie, wśród kilku „karite“, a księżyc usiłował zajrzeć do każdego zakątka, pod każdą trawę i do czarnej głębiny zarośli, słuchaliśmy niemilknącego szmeru i szelestu dżungli. Rozlegały się ciche stąpania i stłumiony oddech przekradających się niedaleko zwierząt, zwabionych zdaleka dymem gasnącego ognisku i zjawą bielejących, niby widma, namiotów.
De Chanaud, podparłszy głowę ręką, cały zamienił się w słuch i szeptał:
— Wąż prześlizgnął się w trawie... szybko pełznie, z pewnością umyka przed czerwonemi mrówkami... Hyjena czy szakal wpadły tam, do krzaków... Wiem, że stoją teraz nieruchome i przez sieć gałęzi i liści patrzą w naszą stronę, ostrożnie strzygąc uszami i wę-
- ↑ Bubalis major.