Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/204

Ta strona została przepisana.

Śmierci dlatego, że Samori wyciął prawie w pień ludność za obojętność dla prowadzonej przez niego walki o wolność czarnych ludów, a resztę rozrzucił, jako niewolników po obliczu całego Sudanu. Po tej klęsce miasto powoli kona, nie ożywiane żadnemi zdrowemi sokami.
Mieszkali tu wyznawcy Proroka, lecz ich wytępił krwawy, szalony almami i prochy ich pomieszał z prochami dawnych, potężnych królów z rasy Mandes, którzy niegdyś panowali nad całym Sudanem, Gwineją i innemi krajami zachodniej połaci Afryki.
Kong był ostoją, twierdzą islamu na południu, bramą prowadzącą aż do morza. Twierdzę tę zburzono; brama zamknęła swoje podwoje. Głosy muezzinów, wysławiających imię Proroka, nie wyrywają się już poza zburzone mury i zamkniętą na zardzewiałe zasuwy starą bramę Konga.
Do miasta dążą przez dżunglę Maurowie z Sahelu i opłakują tu wielką porażkę Koranu; odbywają też pielgrzymki dawni mieszkańcy miasta, aby odwiedzić groby przodków, lecz nic znajdują ich na ziemi, stratowanej kopytami wojowników ostatniego barbarzyńskiego króla, marzącego o wspaniałości imperjum Gana.
Samori mimowoli przysłużył się białym kolonizatorom, niszcząc wpływy muzułmańskie na brzegach zatoki Gwinejskiej i wśród szczepów leśnych.
Gdy byliśmy blisko miasta, kucharz, potomek Samoriego, podniósł głowę i rozdął nozdrza.
Z pewnością wdychał zalatujący jeszcze cierpki zapach krwi, przelanej przez surowego i mściwego „mohikanina“ czarnej rasy.
Na bezludnej drodze spotykaliśmy antylopy sing-sing, bawolce, drobne antylopy i stada dzikich kur różnych gatunków.
Gdy powracaliśmy i już zdaleka ujrzeliśmy olbrzymie drzewo, stojące tuż przy domu p. de Chanauda, kucharz mruknął:
— Almami Samori siadywał tam i zanosił modły do fetyszów...