Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/209

Ta strona została przepisana.

Z tej izby wchodzimy na schody, wąskie, nierówne, kręcone, pełne ciemnych przejść i niespodziewanych zakrętów i zygzaków. W kilku miejscach wychodzą jakieś wąskie okienka. Zajrzałem tam. Były to okna, oświetlające wewnętrzne mieszkanie pałacowe. Kilka wysokich izb z rozrzuconemi wszędzie matami, kobiercami, materacami i kołdrami. Jakieś brudne tkaniny zwieszają się. z pułapu, jakieś statki stoją na drewnianych półkach. Huczno tam i rojno, jak w ulu, bo są to „komnaty“, należące do stu żon króla Kulibali.
Nie wiem, czy podana mi liczba jest ścisła, muszę jednak stwierdzić, że tłumy żon zalegały wnętrze pałacu, sunęły kurytarzami, włóczyły się na podwrórzu, pracowały w kuchni, doiły krowy i kozy, a dwie z uśmiechem figlarnym fabrykowały coś na prawdziwych maszynach do szycia.
W izbach ujrzałem śród starych, do kościotrupów podobnych kobiet, młodsze, straszliwie otyłe, ociężałe, i zupełnie młode — nagie, wesołe i bezwstydne, klaszczące w dłonie i śpiewające przeraźliwemi głosami.
Tuż biegały, pełzały, hałasowały i darły się wniebogłosy dzieci, beczały białe jagnięta, a owce, uwiązane do wbitych w mur haków, wtórowały im żałosnym głosem.
Zaduchem, spiekotą, gorzkim olejem, pokrywającym włosy i ciało kobiet, potem i jakiemś pieprznem jadłem tchnęły na mnie te okna. Ulżyło mi, gdy nieskończenie długo wijące się schody doprowadziły mię w końcu do jakiegoś okna. Lał się przez nie niebiesko-złocisty potok światła, a gdym spojrzał nadół — ujrzałem cale Korhogo, leżące u stóp pałacu, sawannę z czarnemi pióropuszami drzew, spostrzegłem biegnącą ku widnokręgowi, równą, jak strzała, drogę, prowadzącą przez Odienne do Gwinei, nazawsze opuszczonej ojczyzny naszej miłej, potulnej „Kaśki“, która dziś rzewnie płakała, gdy, odjeżdżając, oddaliśmy ją pod opiekę naszemu czerwonoskóremu boyowi Umaru-Bari.