Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/214

Ta strona została przepisana.

Żona wzięła je na ręce i zaczęła głaskać po poważnej buzi.
„Król“ czuł się bardzo pochlebionym, gdyż się okazało, że był to jego syn, pochodzący od najbardziej kochanej żony...
Kulibali chciał nas ufetować, a więc dał znak ręką. Z pałacu na ulicę wypadło kilku chłopców, niosąc dla nas krzesła. Usiedliśmy, otoczeni tłumem gapiów, a po chwili zjawiła się muzyka. Kilku balafonistów rozpoczęło koncert.
Na murach i tarasach mniejszych domów wy kwitł tłum królewskich żon — starych, otyłych, i młodych, nieraz bardzo powabnych, szczególnie, gdy miały złociste włosy i dość jasne oczy.
Koncert trwał długo. Przy muzyce, o ile ona nie jest objawem obłąkania lub niezdrowej mody, myślę doskonale o rzeczach, nieraz nic wspólnego z muzyką nie mających.
Tak też było przed pałacem króla szczepu Senufo.
Patrząc na ciężką fasadę pałacu, na fronton i pilastry wejściowe, przenosząc wzrok na dość misterną balustradę tarasu, przypomniałem sobie, że gmach ten wznosi się na ziemi, gdzie niedawno istniało ludożerstwo, gdzie szalał Samori, gdzie twórczość swoją przejawiał bóg, „który odszedł na zawsze“, gdzie używają łuków i zatrutych strzał, gdzie pracują niewolnicy, a ludzie składają ofiary przed potwornemi fetyszami z drzewa.
Skąd więc u tych pierwotnych jeszcze ludów, o mózgu, znajdującym się dotąd w procesie anatomicznego i psychicznego rozwoju, bardzo powolnego i samoistnego, zjawiła się potrzeba estetyki, artyzmu w ozdobach i w architekturze bądź co bądź potężnej i imponującej?
Przypomniałem sobie wszystkie rysunki, malowane i nacinane na garnkach z gliny, na kalebasach, na drewnianych stołkach, na łożach, drzwiach i ścianach chat. Takie to naiwne, proste, a takie znane, gdzieś już widziane!