Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/216

Ta strona została przepisana.

Któryż z ludów mógłby z większem prawem używać tych symbolów-amuletów przeciwko niszczącej potędze słońca, niż murzyni, jęczący w szponach swego Nergala, swego Belzebuba?
Więc może na balustradzie Gpoua Kulibali widziałem te właśnie amulety? A może to starodawni Hyksosi-Sussu, ludzie Węża, lub południowi Egipcjanie przynieśli tu podczas swych wędrówek emblematy słonecznego boga Ba i one pozostały, nie jako uznanie bóstwa, lecz jako wspomnienie o walecznych ludach z królewskiego szczepu?
Przecież tu, w Afryce, wszystko wędrowało!
Rasy, ludy, szczepy, obyczaje, krew i bogowie przywędrowały od północy i wschodu... Dlaczegożby rysunki i architektura nie mogły przyjść tu z nad Tygrysu i Eufratu i z doliny Nilu?
Z temi myślami powracałem do rezydencji francuskiej administracji, gdzie nagle wszystkie moje domysły i wątpliwości pierzchły...
Sprawił to ogrodnik, doglądający drzew owocowych na terenie francuskiej dzielnicy. Ścinał właśnie suche gałęzie rozłożystego mangowca, a gdy nasz samochód stanął, podniósł głowę i zaczął się nam przyglądać.
Przykuły mnie do siebie jego ogromne, nieruchome oczy, przykryte mglistą, świetlaną zasłoną. Znałem takie oczy, bo patrzyłem w nie na północy i w sercu Azji, gdym spotykał szamanów, czarowników, i lamów — wróżbitów mongolskich.
— Skąd macie tu tego człowieka? — zapytałem p. Paoliniego.
— Jest to aresztant, skazany na 15 lat więzienia — brzmiała odpowiedź. — Uprawiał czarnoksięstwo; podobno umiał przekształcać się w panterę i napadał na ludzi. Zresztą cichy i pokorny człowiek. Pracuje tu na wolności.
Nie chciałem wypytywać więcej, gdyż postanowiłem przyjrzeć się temu człowiekowi zbliska. Po chwili opuściłem werandę, gdzie podano herbatę, i zacząłem szu-