Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/221

Ta strona została przepisana.

i kości patrzyły na mnie nieruchomemi oczami, wiedzącemi a ukrywającemi prawdę; patrzyły uporczywie, drażniąco i tajemniczo...
Przy nich stały miseczki z prosem, ryżem, solą i napojem.
Pokarm dawno pożarły szczury i wiewiórki palmowe, podziobało ptactwo, napoje wypił zalatujący tu oddech słońca...
Oczy fetyszów stawały się drwiące, lecz zagadka pozostawała utajoną.
Wychodzę z cieniu świątyni, wchłaniam gorące powietrze, przepojone wolnością i radością sawanny; spoglądam z żalem na zbite zarośla tamaryndów, latanij, „nete“[1], czuję w duszy urazę do nich, że nie odsłoniły przede mną tajemnicy fetyszów, co wszystko widziały a wszystko ukryły w nieruchomych źrenicach z kamienia, gliny i kości...
Długo stałem i patrzyłem... Widziałem, jak złocista tarcza słońca rumienić się zaczęła, jak toczyła się i chyliła ku zachodowi, jak nabrzmiewała żywą krwią i, znużona, dotknęła dalekiego krańca ziemi, wżarła się w nią, jak ciśnięty mocarną ręką ostry, mosiężny dysk, pogrążając się w jej czarną, zoraną pierś.
Odbłysk tryskającej krwi igrał długo na obłokach i na mackach czarnej chmury, przerzucił się na wierzchołki drzew i nagle zgasł... Wtedy z pomiędzy gałęzi świętych gajów wypełzły fioletowe i niebieskie cienie, a, gdy spracowane ptaki zakrzyknęły po raz ostatni, cofnęły się lękliwie...

Nastała chwila, gdy niema dnia i niema nocy, gdy wszystko traci kształty i wydaje się płaskiem, niby krajobrazy, wycięte z czarnej blachy i przybite czarnemi gwoździami do szaro-przezroczystej, mgławicowej płaszczyzny bez horyzontu i głębi.

  1. Drzewo, dające słodki sok — sumbara.