Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/222

Ta strona została przepisana.

Trwało to jedno mgnienie, bo wnet nadleciał chyży goniec nocy, czarnemi skrzydłami zgarnął resztki światła i zdmuchnął je... aż do świtu...
Przez tę krótką chwilę pół-światła bez jasności i półzmroku bez cieniu, dojrzałem postać tubylca. Szedł, raczej skradał się ku świątyni, ostrożnie niosąc w rękach miseczkę ofiarną... Wszedł pod zwisające gałęzie wąskiego przejścia i zniknął w mroku.
Długo nie wychodził, tak długo, że, nie doczekawszy się jego powrotu, odjechałem. Turkotał i warczał samochód, a w jego dźwiękach usłyszałem śpiewy Senufów, okrzyki i tańce griotów, odgłosy modłów...
Ujrzałem korowód ludzi, biało ubranych, niosących na noszach w białą płachtę spowite ciało młodzieńca... Za korowodem postępował tłum z griotami na czele, rozlegały się pieśni żałobne, odgłosy muzyki i tupot tańczących... Nad tłumem płynęły w kurzawie niesione przez kapłanów i starców fetysze, całe hufce fetyszów!
W dalekiej dżungli, w pobliżu wartkiego potoku pogrzebano młodzieńca... złożono ofiary... i pozostawiono syna w łonie matki Ziemi...
Tłum odchodził i w ciszy kroczył do osady. Nikt go nie czekał z poczęstunkiem, nikt go nie witał zwykłem pozdrowieniem, gdy lud powraca, oddawszy Ziemi ciało zmarłego...
Tylko stary kapłan, żegnał jednego z wieśniaków dziwnemi słowami:
— Syn twój połączył się z Ziemią i nas z Nią połączył. Sława rodzinie twojej za wielką ofiarę!...
Druidzi... druidzi znowu wyzierają z mroku zamierzchłych wieków!
Święty gaj... Świątynia Ziemi...
Kapłani i czarownicy stoją przy kamieniu ofiarnym...
Widzę ich... słyszę szelest ich szat, szmer głośnego oddechu, słyszę słowa arcykapłana: