Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Na zakręcie drogi wpadły na samochód dwie duże antylopy-koby i, olśnione światłem latarni, oszalałe z przerażenia, usiłowały zaatakować wóz, pędzący wśród ulewy, bryzgów błota i kaskad rozrzucanej kołami wody.
Panie przyjechały nad ranem, zziębnięte i przemoczone do nitki, ogłuszone bukiem grzmotów, oślepłe od rozdzierających co chwila mrok błyskawic. Ta wycieczka nie przeszła bezkarnie dla żony; w kilka dni bowiem potem powtórzył się atak malarji, nabytej na Nigrze. Był to gwałtowny, ciężki atak.
Wszystko wskazywało na to, że Afryka dość wyraźnie wyprasza nas za progi swego lądu. Zrozumieliśmy to i spieszyliśmy ze zwiedzaniem innych terenów Wybrzeża Kości Słoniowej.
Przybyliśmy więc do Buaké. Jest to ludne, dobrze rozbudowane miasteczko, posiadające piękną rezydencję komendanta, p. Gustawa de Kutuli, stację drogi żelaznej, prowadzącej do oceanu, klub, szkolę, szpital, liczne wille urzędników i kolonistów oraz gmachy firm handlowych. Wszystkie budynki stoją przy bulwarach, złożonych z drzew pomarańczowych, mangowych, cytrynowych, mandarynowych i kwitnących pięknemi, czerwonemi, jak płomyki, kwiatami drzew „flamboyants“. Na bulwarach tych pokazywano nam „crepitans“ — drzewa, zrzucające z siebie dojrzale owoce, które pękają, jak pociski, rozsiewając dokoła na znacznej powierzchni ziarna.
Na wstępie zaraz, w ogrodzie, otaczającym dom komendanta, napadły na mnie mrówki i niemiłosiernie pogryzły. Były to duże, czerwone, niby krwią nabrzmiałe owady. Zaczęliśmy szukać ich mrowiska i znaleźliśmy misternie sklejony z kilku liści drzewa mandarynowego woreczek, napełniony tymi złośliwymi nicponiami. Za bandytyzm poszły razem ze swoim zielonym domkiem do słoika z eterem.
Trzy dni, spędzone w Buaké, nigdy się nie zatrą w naszej pamięci. Spotkaliśmy tu kilka bardzo przyjaznych