lopami. Mógł skierować mknące w popłochu stado „sing-singów“ i „sonów“ w dowolnym kierunku i napędzić je na strzelców.
W moich oczach, naśladując głos czarnej antylopy[1] zwabił Konan to dość rzadkie zwierzę pod strzał z karabinu.
Tropiciel wydawał glosy różnych odmian małp, a wtedy te ostrożnie zbliżały się, skacząc i kryjąc się na szczytach drzew. Dropie, kuropatwy i perliczki biegły w stronę strzelców, gdy Konan zaczynał je wabić, nie używając żadnego innego instrumentu, oprócz dziurawego orzecha.
Murzyn szczekał i jęczał, jak szakal, śmiał się, jak hiena, wył, jak lampart lub gepard, syczał, jak rozgniewana cyweta — słowem znał, jak najpotężniejszy czarownik, tajemniczą mowę wszystkich zwierząt i ptaków rodzimej dżungli.
Był to odważny, o jednocześnie rozsądny i ostrożny myśliwy, nie lubiący bezmyślnych przedsięwzięć. Ścigał w pojedynkę lwy i to takie, które wychodziły na drogi i nie chciały umykać przed pędzącym w ich stronę samochodem.
A nie było wypadku, żeby bezgrzywiasty władca[2] sawanny, spotkawszy Konana, nie padł od jego kuli.
Znał on wszystkie wybiegi nocnego bandyty, lamparta, a, wypatrzywszy jego ślad, powracał w nocy do domu, niosąc plamistą skórę drapieżnego kota.
Uciekające bawoły miały w tym murzynie straszliwego wroga. Na pasące się spokojnie lubił patrzeć i uśmiechał się, przyglądając się ich porywczym ruchom i wściekłym uderzeniom ogonów po biodrach. Lecz, gdy bawoły, zwietrzywszy człowieka, zaczynały uciekać, Konan przerzucał karabin przez ramię i mknął, prawe nie dotykając nogami ziemi.