Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/244

Ta strona została przepisana.

giczne zioła i tajemnicze znaki. Bogowie Konana nigdy nie pozostawali bez ofiar, bo wyznawca ich, odważny myśliwy, ilekroć zabił zwierzę, maczał swoje amulety łowieckie we krwi świeżej rany i szeptał:
— To dla was, bogowie, ta krew przelana! Sprawcie, aby brussa była zawsze bogata w zwierzęta i ptactwo, aby pola moje dawały urodzaje obfite, aby żony moje i bydło domowe stały się płodne, aby skwarne i ulewne dni przychodziły w mądrze przez was, bogowie, ustalonym czasie!...
Burger, cywilizowany i inteligentny Francuz, kochał po swojemu te same bogi. Należał on do szczęśliwych i jednocześnie tragicznych natur, nie mających sił i chęci do dłuższego przebywania w wielkich mrowiskach ludzkich.
Był to człowiek, odczuwający od czasu do czasu potrzebę powrotu do warunków pierwotnych, gdy słońce i wiatr dręczą i pieszczą ciało; gdy woda i grząskie bagna nie stawiają przeszkód człowiekowi; gdy pierś oddycha swobodnie pod czarnym namiotem nocnego nieba, a wyczerpane skwarem i długim marszem siły powracają z szalonym wybuchem — odnowione i wzmocnione; gdy sawanna i knieja stanowią cały świat z jego najsilniejszemi przeżyciami i wrażeniami, a gdzie niema stworzonych przez ludzkość zjawisk, wzbudzających dreszcz wstrętu i przerażenia; gdy życie jest sprawnym ruchem, jasną myślą i głębokiem czuciem, nie zaś miotaniem się, walką bezwzględną i okrutną, toczącą się w kurzawie krwi ludzkiej i potu, w zawrotnym wirze sprzecznych ideałów i dążeń.
Dopóki żyliśmy w kniei i na sawannie, nie spostrzegałem na czole i w oczach swego przyjaciela śladów łez i tęsknoty. Oczy mu się jarzyły radością życia, pogodnie uśmiechały się usta, głos nabierał innego odcienia, wysoko wznosiła się wolno dysząca pierś, a w słowach Burgera ani razu nie odczułem zawiści, niezadowolenia i rozczarowania.