Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/251

Ta strona została przepisana.

cieniem; spragniony strzelec może napić się wody z szemrzących potoków, czego zresztą wcale się nie zaleca. Razem z wodą można przełknąć robaka lub bakterję i zachorować tak poważnie, że jedynym ratunkiem będzie albo natychmiastowy powrót do Europy, albo... „siedziba na drzewie przodków“, w postaci chybkiej, niedostrzegalnej zjawy, oczywiście... po śmierci.
Zupełnie inaczej przedstawia się polowanie na hipopotamy, na owe „mali“, uznawane przez szczepy znaku „Ma“ za „tabu“.
Już nie łatwem zadaniem jest strzał do słonia. Myśliwy powinien trafić go pomiędzy ledwie dostrzegalnem okiem, a ciągle ruszającem się, jak wielki łopuch uchem, lub też o centymetr powyżej pierwszej zmarszczki trąby, na linji, łączącej oczy. Są to miejsca zawsze śmiertelne, co zaś do innych — zdania są rozbieżne, a że osobiście nie posiadam w tym wypadku doświadczenia — nie mogę swej opinji wypowiedzieć.
Stokrotnie trudniejszym jest strzał do hipopotama. Spotkać go na lądzie, dobrze wymierzyć i położyć trupem — jest rzeczą prawe niemożliwą, dlatego też myśliwy poszukuje go w rzece.
W wyjątkowo szczęśliwych okolicznościach, jak mi się to raz przydarzyło, można, cicho przedarłszy się przez gęste, splątane nadbrzeżne zarośla i liany, dotrzeć do rzeki i niespodziewanie ujrzeć na wystających kamieniach lub na mieliźnie stado hipopotamów. Zwykle leżą do połowy zanurzone w wodzie i, umieściwszy potworne łby na połyskujących pod promieniami słońca grzbietach sąsiadów, niespokojnie strzygą uszami.
Słońce świeci, jak wściekłe, odbija się od ruchomej powierzchni rzeki i tworzy ogromną, drgającą mgłę — zwodniczą i mamiącą; serce wali tak, że karabin drży w ręku; pot co chwila zasłania wzrok; moskity i tse-tse tną na wszystkie boki, nogi grzęzną w błocie, lub ślizgają się po kamieniach, czyniąc hałas.