Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/267

Ta strona została przepisana.

Z nimi razem przeciąłem sporą połać ich rodzimych sawan, strzelając bawoły i antylopy, bezskutecznie, lecz zawzięcie ścigając słonie i szeroko otwartemi, wszystko wchłaniającemi oczami patrząc na życie zwierząt, ptaków, a także ludzi, usiłując zrozumieć ich dusze, troski i radości, wytłómaczyć sobie wszystkie, nieraz bardzo dziwne zjawiska, jakiemi były ich tajemnicze losy i wypływający z nich mroczny i beznadziejny kult.
Razem z Guro siadywałem nieraz na brzegach Bandamy, przyglądałem się ciągle pluskającym rybom i słuchałem, jak opowiadali z pomocą Konana o elektrycznych rybach, pozbawiających ludzi przytomności, a budzących śród tubylców mistyczny strach; o olbrzymich, dosięgających rozmiarów dorosłego człowieka, kolczastych „kapitanach[1], o krokodylach, czających się w wodzie, w miejscach, uczęszczanych przez dzikie zwierzęta. Guro twierdzili, że te krwiożercze płazy porywały antylopy i dziki, a nieraz nawet z bezczelną śmiałością chwytały zębatemi paszczami za trąby pijących wodę słoni. Tubylcy nieraz słyszeli wściekły ryk bólu zranionego w najdotkliwsze miejsce olbrzyma i, odnajdując ślad słonia, zawsze spostrzegali krew.
Guro pokazywali mi wywiercone w ziemi okrągłe nory dużej, zielonej muchy — okrutnej samotnicy, nie wahającej się atakować największe pająki, a nawet jadowite jaszczurki — taranty i wciągać zdobycz do swych legowisk.
Dzięki moim tropicielom wdziałem w lasach stadko płochliwych i ostrożnych niebieskich perliczek (Guttera cristata) o barwie ultramaryny, czerwonej plamie na przodzie szyi i czarnym czubie na głowie.

Z nad brzegów swojej rzeki i ze swej szmaragdowej sawanny przywiedli mnie Guro do dziewiczego lasu. Przybyliśmy do niego z Sinfra drogą, obsadzoną

  1. Gatunek bardzo poszukiwanej przez europejczyków ryby.