Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/270

Ta strona została przepisana.

kami drzew i orzeł siada na suchym szczycie mahoniu bez zwykłego groźnego klekotu.
Na spróchniałej korze upadłych drzew rosną barwne grzyby, wszędzie wiszą jakieś nieznane owoce i jagody. Na bagnach śmigają, kryjąc się przed nami, węże; coś pluska w czarnej, nieruchomej wodzie, otoczonej ramą soczystych, wybujałych ponad głowę człowieka, trzcin, pokrytych czerwonemi, niby krew, plamami jakichś grubych, krótkich robaczków, podobnych do koszenili.
Do ciemnej dżungli, pełnej zaduchu, skwaru i trującej woni, zaprowadziły nas szlaki słoni. Nie udało mi się strzelić do żadnego z nich, lecz nie żałuję tego, bo mogłem poznać dżunglę tajemniczą i straszną w odwiecznem ścieraniu się najbujniejszego życia z najszybszem znikaniem umarłych istot w nigdy nie przerywanej, apokaliptycznej walce roślin, olbrzymich zwierząt i drobnych owadów.
Słyszałem odgłosy uciekających słoni, wrzaski towarzyszącego im ptactwa, trzask tratowanych trzcin, plusk wody i bagna, deptanych potwornemi nogami olbrzymów — ostatnich Mohikanów przedpotopowego okresu naszej ziemi...
Gdy powróciliśmy do Buaflé, zaledwie kilka dni pozostawało do odpłynięcia naszego statku z portu Grand Bassam.
Gościnny pan Pernot żegnał nas paradnym obiadem, ułożonym z zupełnie wyjątkowych dań:
Sałata z warg bawołu.
Zupa z bawołu.
Pieczona ryba „kapitan“.
Szynka antylopy „son“.
„Nóżki“ hipopodamowe.
Pieczyste z „pekari“.
Świeża fasola.
Krem z miejscowego kakao.
Banany, ananasy, mangi i pomarańcze.
Miejscowa kawa.