białych przybyszów... Gdy to uczynimy — odżyją dawne obyczaje, łączące nas z bogami i rozbłyśnie nanowo sława wojowników naszego szczepu!
— Rozkazałeś, wodzu! — wykrzyknęli czarownicy-pantery, potrząsając nożami.
— Idźcie! — rozkazał Boa Niandre. — Spotkać się mamy po dokonanem dziele na ścieżce, prowadzącej do Ladaua!...
Widzę, jak krążą straszni, zbrodniczy ludzie w okolicach Babairu, Gimeyo i Ladaua i jak w pewnych chwilach leje się krew wskazanych przez Boa Niandre ludzi.
Widzę czarowników, siedzących przy ogniu na ukrytej od oczu ludzkich polanie; nad kotłem schyla się postać strasznej, jak wiedźma, staruchy Pale Lobra, gotującej strawę — strawę z mięsa ludzkiego.
Wzdragam się cały, bo spostrzegam, jak chciwie pożerają ludzie pantery serca i tułowie swych ofiar, jak odrzucają kości i niedobre w smaku ramiona i ręce starych ludzi.
Śmieją się w dzikiej, złowrogiej uciesze i, nasyceni, piją wino palmowe, śpiewając ponuremi głosami na stypę pożartym i... sobie.
Przez mgłę przestrzeni majaczy przede mną Sasandra i podniecony tłum tubylców, stojących przed komendantem i skarżących się, że w ciągu dwóch lat Boa Niandre z pięciu innymi czarownikami, jak pantery, zamordowali i pożarli jedenastu wieśniaków i siedem kobiet...
Z ciemności dżungli występuje przede mną sala sądu.
Sędziowie — Francuz-komendant i trzech murzynów — słuchają świadków i zeznań oskarżonych... Nie zapierają się oni i nic nie ukrywają...
— Zabiłem, bo Boa Niandre kazał mi być panterą, a Agnebia dał mi magiczną maść... Zabiłem i jadłem... Cieszyłem się, że będę jadł słodkie mięso... Teraz żałuję!... — padają odpowiedzi mężczyzn czarowników i morderców.
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/294
Ta strona została przepisana.