Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Świecą się okna pałacu gubernatorskiego. Na spotkanie naszych samochodów wybiegają usłużni szausze[1]. Straż prezentuje przed p. Lapaludem broń...
Kolacja... przystrojony kwiatami stół... białe, pachnące czystością stroje tropikalne... wytworne dania... wino... lód w kryształowej wazie...
Jakież to inne, niż ta ciemna dżungla i to życie leśnych szczepów, tajemnicze w swoich dziejach, spełnianych na cześć Tengi, fetyszów, cieniów przodków i straszne w zbrodniach ludzkich, ponurych i ohydnych...
Nazajutrz dżungla i jej życie znowu stanęły przed mojemi oczami...
Było to przed zachodem słońca...
Jechaliśmy brzegiem laguny.
Dżungla, wytrzebiona, ukrywała w swym cieniu bogate plantacje kakao i kawy, malachitowe drzewa bananowe, obciążone pękami jeszcze zielonych, niedojrzałych owoców, ogrody z grzędami ananasów, tytoniu i jarzyn. Nieduże domki właścicieli i dozorców plantacyj stały pod ciemnemi namiotami drzew pomarańczowych, adwokatowych i mangowych. Za żywopłotami skrzyły się barwne kielichy kwiatów i podnosiły cienkie, soczyste pędy aromatyczne krzaki.
Droga, wąska i zacieniona, wybiegła nagle na odkryte miejsce.
Była to krawędź wysokiego, urwistego brzegu.
Ciemno-czerwone skały zbiegały nadół kilku falami, niby zastygłe kaskady roztopionego niegdyś metalu, porośnięte drzewami i skłębionym gąszczem krzewów, upstrzone plamami kwitnących roślin.
Jednak nie mogły one ukryć ran i blizn, pozostałych z dawnych walk.

Poszarpane, pogryzione i poszczerbione, pełne szczelin, jaskiń i głębokich wyrw, skały te nadstawiały nie-

  1. Szausz, lub czausz — ordynans, podług terminologii, używanej w Marokku i Algierji.