gdyś swoją kamienną pierś i wstrzymywały wściekły bieg morskich bałwanów, kotłujących się tu, miotających syczącą pianę aż pod sam szczyt, bijących z hukiem i rykiem w niezwalczony pancerz wysokiego brzegu...
Przypominają sobie te czasy czerwone skały, spoglądając na swoją bliznami starych ran pokrytą pierś.
Wzdychają poszumem drzew, bo tęsknią do tej walki z oceanem, do wielkiej, bujnej radości boju i przypominają czas, gdy bałwany cofnęły się przed niezwyciężoną twardością piersi skalnej i odgrodziły się od niej piaszczystym wałem, pozostawiając za nim poległe w boju fale, tworzące laguny.
Ostatnim wysiłkiem czołga się ona do stóp starych skał, aby rzucić na nie zastępy swoich wojowników, lecz nie ma już mocy, aby dotrzeć chociażby do najniższych uskoków kamienistych, zębatych spadków, więc zaczyna pokornie lizać przybrzeżny piasek.
Zwierciadło laguny gładkie, żadną zmarszczką nietknięte! Odbija ono złotą tarczę słońca i martwe, blade oblicze miesiąca, przesuwają się w niem korowody błąkających się w niebie obłoków i groźne chmury, zapowiadające bliskie tornada; nabrzmiewa ono błękitem pogodnego nieba lub złowieszczym szkarłatem niespokojnie zachodzącego słońca...
Zrzadka tylko pluśnie gdzieś w głęboko wciętych zatokach igrająca ryba, muśnie piersią wodę tęczowy zimorodek, spadnie podobna do białego kwiatka jękliwa rybitwa... Wysunie się z poza zielonej wysepki wąska, wywrotna piroga, a stojący w niej czarny rybak, niby śpiżowy dyskobol, wyrzuci okrągłą sieć, podnosząc brylantowe bryzgi, połyskujące w słońcu...
Panuje tu martwa cisza, przerywana chyba tylko skargami mewy i klekotem biało-czarnego orła...
Tymczasem życie tu płynie swojem łożyskiem, jak wszędzie w dżungli, tuż pod bokiem trzech dużych, ludnych i zgiełkliwych miast.
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/297
Ta strona została przepisana.