Na kilku wysepkach i wystających przylądkach pasą się stada bawołów i antylop, a w chaszczach czatuje na nie plamisty drapieżnik — lampart.
Nad morzem zielonych koron drzew i pierzastych namiotów palm podnoszą się tu i ówdzie słupy dymów.
Płoną tam ogniska licznych szczepów z wlokącem się przy nich życiem tubylców, z ich starą wiarą, odziedziczoną po przodkach, z obyczajami, starożytniejszemi od piramid, z niezawsze pojmowanem prawem, nigdzie i nigdy nie zapisanem...
Tymczasem nikt tam nie zagląda, bo i dostępu prawie niema do tych drobnych, zarośniętych wysepek i do tej dżungli, która zdobyła niskie, wąskie pasmo piasków pomiędzy laguną a oceanem.
Na południowym krańcu tej piaszczystej grzędy miota się ocean, usiłuje przebić ją swemi bałwanami, lecz — próżny wysiłek, bezsilna wściekłość!
Tam, od południa, walą w zmurszałe ostoje czarnej rasy inne fale, fale białych ludów. O, są one stokroć potężniejsze! Przebiły już szeroką lukę, rozwaliły mur i płyną po całej ziemi burzliwemi potokami, niszczącemi przeszkody.
Laguna nie zaznała jeszcze potęgi białych fal, spoczywa cicha, nieruchoma, śmiertelnie osłabła, śniąc o dawno minionych czasach walk, zwycięstw i wielkiej męki, śniąc swój ostatni, już dobiegający kresu sen...
Nazajutrz ściskamy ze smutkiem dzielną dłoń Lapaluda i odpływamy dużym statkiem „Czad“ do Europy.
Mijamy brzegi Wybrzeża Kości Słoniowej, Liberji, Sierra-Leone...
Wyłaniają się z oddali zielone — wyspy Loos i malownicze Konakry...
Znowu bezbrzeżny ocean... mewy... delfiny... gwarny Dakar... potężny, nigdy niezmordowany w walce z falami Zielony Przylądek...
Mgliste, żołto-czerwone wydmy maurytańskiego wybrzeża... Daleki, ukośny żagiel feluki rybackiej... Znajomy dech Sahary...
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/298
Ta strona została przepisana.